Jeśli sylwester, to spontanicznie
rozmowa z Piotrem Adamczykiem- Kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, byłem przekonany, że zostanę aktorem komediowym. Z takim szedłem nastawieniem i takie role dostawałem na początku - mówi Piotr Adamczyk, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.
Wyczuwa pan w sobie syndrom Piotrusia Pana?
Jeśli zostało mi coś z dziecięcej szczerości, emocjonalności, może nawet naiwności, to wcale się tego nie wstydzę. Myślę, że szczególnie w zawodzie aktora wrażliwość i ciekawość świata są bardzo pomocne. Co więcej, właśnie aktorom tę dziecięcość się wybacza. Pod warunkiem oczywiście, że nie przybiera ona formy groteskowej, bo wtedy mówimy o infantylizmie, a nie o to przecież chodzi.
Okres dzieciństwa to także pewna beztroska, która już potem nigdy się nie powtórzy.
I czas marzeń, które jeśli możemy, spełniamy po latach i w ten sposób przedłużamy tę beztroskę. Wiele dziecięcych marzeń spełniam dzięki zawodowi, który uprawiam. Oczywiście, wojna na planie filmowym bardzo się różni się od walk na śmierć i życie o zdobycie trzepaka przy śmietniku, gdy miałem 10 lat. Mimo to, jako aktor z tą samą dziecięcą naiwnością staram się oddać chwili do czasu, gdy reżyser krzyknie: "Stop!". Przy trzepaku krzyczeliśmy "pobite gary". Może aktorstwo to właśnie potęga tej nieskrępowanej wyobraźni? Zacząłem grać w teatrze, gdy miałem 14 lat. I być może jako aktor tak długo uprawiający swój zawód powinienem już wypracować w sobie bardziej misyjną filozofię aktorstwa i przybrać pozę nobliwego artysty z dorobkiem, ale tego nie umiem i nie chcę.
Niektórzy widzowie jednak uważają, że zagranie papieża musi mieć swoje konsekwencje, zobowiązuje do określonego zachowania.
Po tym, kiedy Adam Woronowicz zagrał księdza Popiełuszkę, a ja Ojca Świętego, pojawiły się głosy, że obaj powinniśmy wstąpić do zakonu. Oburzano się, że wystąpiliśmy, jako filmowi bracia w "Świętym interesie" - filmie, który podobno naśmiewał się z wiary. Tymczasem on nie atakował wiary, tylko źle pojętą dewocję.
Dla wielu będzie sporym zaskoczeniem, że po Karolu Wojtyle zgodził się pan na kolejnego Karola, tym razem playboya w komedii "Och Karol 2!"
Nie mam na ten typ żartobliwego pytania przygotowanej błyskotliwej odpowiedzi. Poza taką, że propozycja, by zagrać w towarzystwie pięknych polskich aktorek, była naprawdę kusząca.
Czy jednak udział w komediach romantycznych nie stanowił dla pana próby odreagowania po rolach Chopina i papieża?
Nigdy do końca nie wiemy, jak jesteśmy odbierani przez innych. Czasem powodzenie roli dla nas samych jest sporym zaskoczeniem. Dla mnie Jan Paweł II, a jeszcze wcześniej Chopin, byli wielkimi wyzwaniami i zupełnie nowymi doświadczeniami. Pamiętam jednak doskonale, że kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, byłem przekonany, że zostanę aktorem komediowym. Z takim szedłem nastawieniem i takie role dostawałem na początku. Mogą o tym zaświadczyć koledzy z roku.
A jednocześnie przebywając na stypendium w Anglii zagrał pan Hamleta, w Teatrze Współczesnym - Artura w "Tangu", w Polskim Don Juana, a w Teatrze Telewizji - Konrada w "Wyzwoleniu"...
Nawet w "Hamlecie" są przecież sceny komediowe. Kontakt aktora z widzem oparty jest na naszym wsłuchaniu się w reakcje teatralnej widowni. To po tym, jak często publiczność się śmieje, oceniamy, czy zagraliśmy dobrze czy źle. Bo łzy wzruszenia ocierane są w ciszy i ze sceny ich nie widać...
Widzowie lubią "dopisywać" panu życiorys?
Gdyby ludzie nie karmili się plotką i sensacją, padłyby wielkie korporacje. Znane postaci naszego życia publicznego, które stanowią przecież niewielką grupę osób, nie są w stanie żyć tak intensywnie, by zaspokoić konieczność codziennego newsa dla dziesiątek pism i portali. Dlatego mój medialny życiorys różni się od tego, który pamiętam ja. Papier przyjmie wszystko, pozostaje nadzieja, że inteligentni ludzie nie wierzą w plotki.
Prasa nie daje jednak za wygraną, bo co pewien czas zastanawia się, kiedy weźmie pan ślub z piękną Anną Czartoryską, i kto bardziej skorzysta na tym związku. Pan - wchodząc do książęcej rodziny, czy młoda aktorka, poślubiając kolegę po fachu z mocną pozycją w tym zawodzie.
Na pytania dotyczące naszej prywatności jesteśmy z Anią impregnowani. Ja od dłuższego czasu przyjąłem zasadę, że w wywiadach będę tym nudziarzem, który odnosić się będzie do swoich ról, a nie spraw osobistych. I niech tak pozostanie.
Pana koledzy ze studiów mówili mi, że oprócz komedii pana wielką pasją był taniec. Nie kusił pana udział w "Tańcu z gwiazdami", zwłaszcza, że w jury siedzi pana filmowa ciocia z "Nie kłam, kochanie" - Beata Tyszkiewicz?
Szczerze mówiąc trochę kusił. O tym, że jednak nie uległem pokusie, zadecydowała formuła programu. Organicznie nie cierpię konkursów i egzaminów. Działają na mnie paraliżująco. Gdyby ten program był formą zabawy i pokazywał radość z tańca, myślę, że chętnie wziąłbym w nim udział i podjąłbym się niejednego zadania. Przerażała mnie jednak końcowa scena każdego odcinka, kiedy reflektor błądzi po zmęczonych twarzach uczestników czekających na wyrok.
Sylwestra lubi pan spędzać na wielkich balach czy w kameralnym gronie?
Od pewnego czasu nie odczuwam już potrzeby takich szaleństw sylwestrowych, jak kiedyś, zwłaszcza w czasach licealnych czy studenckich. W sylwestrze odrzucałem zawsze pewien przymus. Wolałem uczestniczyć w czymś spontanicznym, nie do końca przewidywalnym. Tak naprawdę nigdy tego dnia specjalnie nie planowałem. Wszystko wynikało z potrzeby chwili. Tak z pewnością będzie również w tym roku.
W zawodzie aktora ma pan ugruntowaną pozycję i taką popularność, że niektórzy zaliczają pana do celebrytów... Jaki ma pan stosunek do tej grupy ludzi?
Przesadą jest, by wszystkie osoby powszechnie znane traktować, jako mentorów czy autorytety moralne. Myślę jednak, że dzięki swej popularności mogą uczynić wiele dobrego. Wziąć udział w sesji zdjęciowej do kalendarza, z którego dochód przeznaczony będzie na zakup butów zimowych dla dzieci, towarzyszyć uczestnikom olimpiad specjalnych, propagować ideę upowszechnienia w kinach audiodeskrypcji, które pozwolą niewidomym "oglądać" filmy, propagować zdrowy, sportowy styl życia, ekologię itd. Ludziom mającym znane twarze łatwiej przebić się przez morze obojętności.
Jak wspomina pan miniony rok?
Dla mnie to był rok bardzo pracowity. Zagrałem w kilku filmach komercyjnych, sporo uwagi poświęciłem restauracji, która stała się lubianym miejscem, i często trudno w niej o wolny stolik. Ze zdziwieniem i niemałą satysfakcją dowiedziałem się, że dzięki udziałowi w filmie "Trick" otrzymałem nagrodę aktorską na festiwalu filmowym w Chinach. Cieszę się, że po przerwie powróciłem do teatru.
Krytycy są zgodni, że zrobił pan to w wielkim stylu. Najpierw na Scenie Narodowej w "Księżniczce na opak wywróconej", a teraz w znakomitej roli Gombrowicza na prywatnej scenie IMKA Tomasza Karolaka, której od początku powstania wyraźnie pan kibicuje. Dlaczego?
Tomasz postrzegany jest, jako aktor serialowy. Tymczasem mało kto wie, że jest przede wszystkim człowiekiem teatru, na którego istnienie zarabia właśnie graniem w serialach. Teatr IMKA powstał z ogromnej pasji i jest zaprzeczeniem sceny komercyjnej. Repertuar, jaki proponuje, miło mnie zaskoczył. Tomasz chce robić teatr dla ludzi myślących, marzy o tym, by scena IMKA stała się miejscem, z którego słychać będzie głos naszego pokolenia. Takie spektakle jak "Opis obyczajów", "Dzienniki" Gombrowicza, "Sprzedawcy gumek" czy bolesny monodram "Ja", dają okazję do rozmowy o nas samych, o naszych bolączkach i tęsknotach. Serwowanie ludziom rozrywki, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, jest jak rozluźniający masaż ciała. Niezwykle cenny jest jednak ten błysk w oku widza, który świadczy, że usłyszał ze sceny coś, co go poruszyło, zastanowiło, dało do myślenia. Wtedy można powiedzieć o masażu duszy.