Jest we mnie sentyment do Opery Śląskiej...

Rozmowa z Aleksandrem Teligą

Miał 6 lat, kiedy odkrył, że będzie śpiewał. Zresztą, nic dziwnego - śpiewali jego rodzice, ciotki, cała rodzina. Chociaż - o mało co - zamiast zachwycać nas swoim pięknym basem, zachwycałby grą na akordeonie. Śpiewał na scenach najbardziej znanych teatrów operowych na świecie, a w La Scali wystąpił 36 razy! Do Opery Śląskiej w Bytomiu ma ogromny sentyment, bo tu zaczynał swoją karierę. I dlatego tutaj świętuje jubileusz 35-lecia pracy artystycznej i 60-te urodziny.

Z Aleksandrem Teligą, basem o międzynarodowej sławie, pedagogiem, o początkach kariery i drodze współczesnego śpiewaka, rozmawia Magdalena Nowacka-Goik

Magdalena Nowacka-Goik: Ten moment, kiedy zaczął pan śpiewać, zaczął się już w dzieciństwie i to wczesnym!

Aleksander Teliga: - Miałem sześć lat, kiedy zacząłem śpiewać w dziecięcym zespole, gdzie od razu byłem solistą. W tym czasie bardzo popularny był włoski śpiewak Robertino Loreti, który śpiewał przebój "O Sole Mio". W Rosji stworzono na bazie tego utworu wersję po rosyjsku i ja ją śpiewałem. W mojej rodzinie śpiewali zresztą wszyscy. Ojciec też był basem, chociaż nigdy solo nie występował, tylko w chórze. Na sygnał dyrygenta wstawiał odpowiednie , basowe dźwięki. Miał niesamowite warunki fizyczne, idealne właśnie do tego rodzaju niskich tonów. Mama też śpiewała. Zresztą, wtedy właśnie, w latach 70. i jeszcze wcześniej modne było ensemblowe śpiewanie. Moje trzy ciotki też śpiewały przy akompaniamencie gitary.

Chociaż muzyka była więc obecna w pana życia od samego początku, niewiele brakowało, że zamiast pana śpiewu, słuchalibyśmy pana gry na akordeonie...

- To prawda. Bardzo podobała mi się gra na tym instrumencie. Uczyłem się w zwykłej szkole, ale chodziłem też do pięcioletniego studium, gdzie poznawałem tajniki gry na akordeonie. I nie na żarty wiązałem z tym moją przyszłość. Po liceum namawiano mnie na studia z taką specjalizacją, ale potrzebny był własny i to bardzo dobrej klasy instrument. Mojej mamy nie było stać, aby mi go kupić. Z drugiej strony,  cały czas śpiewałem, m.in. na dyplomie w szkole średniej. Kiedy usłyszał mnie przewodniczący komisji, znany profesor, który przyjechał specjalnie na egzamin, powiedział  : Dziecko, z takim głosem ty musisz śpiewać, musisz iść do konserwatorium. Dla mnie dostanie się do konserwatorium było wtedy w sferze marzeń,  jak dostanie się na księżyc, w niebiosa. Nie wierzyłem, że to możliwe. A jednak...Pomogło mi w tym solidne wykształcenie muzyczne, które odebrałem w liceum. Tam naprawdę dbano o to, abyśmy mieli wiedzę o teorii muzyki, o technice. A podczas egzaminu okazało się, że razem ze mną zdają osoby, które nie miały pojęcia np. co to jest dźwięk C, interwał, tercet. Bazowali jedynie na tym, że mają głos i...byli przyjmowani.

Ukończył pan więc studia magisterskie w Konserwatorium im. M. Łysenki we Lwowie na wydziale wokalno-aktorskim, potem był debiut w wieku 20 lat na scenie Teatru Wielkiego we Lwowie i kilka ciekawych propozycje z innych teatrów. Ale pan zdecydował się przyjechać śpiewać do Polski.

- To wszystko trochę za sprawą Marii Fołtyn, która usłyszała, jak śpiewam i powiedziała : Masz nazwisko Teliga, to musisz śpiewać w Polsce!  I zaprosiła mnie do Kudowy, na festiwal. To był 1989 rok. A na festiwalu reprezentanci trzech oper : Poznań, Kraków i Bytom. Po festiwalu dostałem trzy propozycje. Pierwsza z Teatru Wielkiego w Poznaniu. Miałem możliwość etatu, ale ja od razu postawiłem warunek : zgodzę się, ale tylko wtedy, gdy będzie praca także dla mojej żony, bardzo dobrej pianistki i korepetytorki. To usłyszałem, że już mają i nie potrzebują. Druga propozycja z Krakowa, ale powiedzieli , że też nie potrzebują pianistek, a dodatkowo sam sobie muszę opłacić mieszkanie. Z taką pensją po prostu się nie dało. I w końcu Opera Śląska w Bytomiu: tu od razu usłyszałem, że dostanę służbowe mieszkanie, a żona zatrudnienie.  Najpierw mieszkaliśmy w Szombierkach, potem przy ul. Strażackiej i przy ul. Karola Miarki. Spędziłem tu 4 lata.

Kiedy przeglądam pana biografię, trudno chyba znaleźć znany teatr operowy na świecie, w którym by pan nie występował. W samej La Scali to było 36 razy! Dorobek imponujący, także jeśli chodzi o dyrygentów, reżyserów.

- Jestem „roboczym" śpiewakiem, nie śpiewakiem wirtualnym, komputerowym, public relations. Znam śpiewaków, którzy budują swój wizerunek, tworzą taką artystyczną otoczkę i z każdego koncertu, wyjazdu, nawet z śpiewania "na placach", objazdówkach, robią coś wielkiego. Mnie nigdy nie zależało na pokazywaniu się w ten sposób, na takiej reklamie. I szczerze mówiąc, nie ciągnie mnie do takiej prezentacji na Facebooku, w mediach społecznościowych. Syn coś tam wrzuca, ale mnie to nie interesuje. Pokazują, że śpiewają bardzo wyjątkową arię wzbudzając ogólny zachwyt w internecie. Rozumiem, gdy jest to rola w renomowanym teatrze, ale jeśli jest inaczej...to po co się tym aż tak chwalić? Ja mogę pochwalić się tym, że nie było takiego teatru, gdzie nie śpiewałbym co najmniej dwa razy, i to przy różnych dyrekcjach. To dla mnie jest wyznacznikiem sukcesu.

La Scala dla pana zaczęła się od "Damy pikowej". Panuje przesąd, że to jedna z oper przynoszących pecha. Dla pana był to początek długiej, świetnej współpracy.

- Zgadza się. Kreowałem tam rolę Surina. I zacząłem od razu z najlepszymi, z Jeleną Obrazcową, wyjątkową mezzosopranistką, nieżyjącym już wspaniałym barytonem Dmitrijem Chworostowskim i wiele innych, bardzo znanych nazwisk. Byłem przy nich takim chłopaczkiem. Pamiętam też pytanie dyrekcji o znajomość języka rosyjskiego. Odpowiedziałem , że znam bardzo dobrze, ale czuję się Polakiem, jestem Polakiem. I nie ma znaczenia, że urodziłem się w okolicach Lwowa.  A jeśli chodzi o ten pech, faktycznie, coś w tym jest i opera przyniosła pecha ówczesnemu dyrektorowi la Scali, który stracił pracę. Mnie, jako soliście, „Dama pikowa" otworzyła drzwi do kolejnych teatrów, zacząłem naprawdę dużo śpiewać, zwłaszcza we Włoszech. Występowałem w Rzymie, Bolonii, Modenie, Tuluzie, Neapolu. W samej Bolonii cztery produkcje i to przy różnych dyrektorach.  W La Scali śpiewałem też w operze „Trzewiczki" Piotra Czajkowskiego, 9 razy! Potem „Eugeniusz Oniegin" też Czajkowskiego, „Gracze" Dmitrija Szostakowicza. W domu mam wszystkie afisze z tego teatru z produkcjami z moim udziałem. Trzydzieści sześć razy na scenie mediolańskiej opery. Teatro Colón – opera w Buenos Aires - trzy produkcje. To teatr z magiczną akustyką. Teatr Bolszoj - trzy produkcje, w tym "Złoty kogucik", gdzie jest chyba jedna z najtrudniejszych partii basowych.

Powiedzmy o tych ulubionych operach i rolach w nich kreowanych, o tych, które śpiewał pan najwięcej razy, ale też o tych, które są ulubionymi.

- Zależy od stylizacji. Kiedy zaczynałem jako rossiniowski bas, to była rola w „Cyruliku sewilskim", kolejna w „Turku we Włoszech".  Jeśli chodzi o późniejszy okres operowy, to lubiłem role w operach Piotra Czajkowskiego, chociaż mało pisał dla basów. Lubiłem partię Zachariasza w „Nabucco" Giuseppe Verdiego.  To rola, którą zaśpiewałem najwięcej razy, bo...836 razy. Tylko w jednym sezonie, rok 1996 , tych występów było 111.

A ulubione role w Operze Śląskiej?

- Bardzo lubię „Toscę" i Scarpię, w którego wcielam się podczas jubileuszu. Kolejna to opera „Ernani" o pięknej melodyce i dramaturgii, szkoda, że tak rzadko wystawiana...

...za rolę w niej otrzymał pan nawet Złotą Maskę. Mamy Rok Moniuszkowski, więc warto zauważyć, że na deskach Opery Śląskiej kreował pan też role w „Strasznym dworze" - Skołuby i Zbigniewa, a dwa lata temu w premierowej „Mocy przeznaczenia" Giuseppe Verdiego był pan markizem i Ojcem Gwardiano. To wymagało nie tylko pracy głosem, ale i wielkich wyzwań aktorskich.

- Czasem ktoś się dziwi, że gram postać bardziej komiczną, bo komuś pasuję do tych stricte dramatycznych. A ja odpowiadam: dzisiaj jestem poważnym Borysem Godunowem, jutro śpiewam w „Don Carlosie", a dwa dni później w „Don Pasquale". Jestem artystą i to dla mnie normalne, że aktorsko wcielam się w różnych bohaterów, o różnym charakterze. Nawiązując jeszcze do Moniuszki - to piękna, ale niezwykle trudna muzyka i teoretycznie powinno być tak, że te partie z jego oper wykonują już profesjonalni, dojrzali śpiewacy. Ale też ...żyjemy w trudnych czasach, także dla śpiewaków. Kiedy zaczynałem karierę, mogłem się ukierunkować. Byli wtedy tacy, którzy śpiewali tylko np. cztery, pięć wybranych ról. Teraz nie ma czasu na to, żeby tego się trzymać, tak wybierać.

Mówi to pan jako wykładowca, który przygotowuje do zawodu przyszłych śpiewaków...

- Kształcenie śpiewaków operowych w akademiach zatrzymało się - w pewnych aspektach - na programie i stylu wieku XIX. W akademiach nie przygotowują do zawodu, nie budują śpiewaków operowych. Studenci są przygotowani jedynie pod kątem techniczno-wokalnym. Czy to dobrze, czy źle - oceni publiczność. Po skończeniu akademii trzeba zmierzyć się z życiem, rzeczywistością w tym zawodzie. Jeszcze 20 lat temu młody człowiek przychodził po studiach i w teatrze dopiero zaczynał szlifować warsztat z dyrygentem, korepetytorem. Teraz nie ma na to czasu i wydaje się, że nie jest to potrzebne. W Niemczech są etaty w teatrach operowych, we Francji i Włoszech nie ma, u nas coraz mniej,. Dlatego młody człowiek, jeśli faktycznie po studiach chce się wybić w tym zawodzie musi inwestować sam w korepetycje , lekcje. Bierze udział w konkursach i na to przeznacza nagrody, albo pomagają mu finansowo rodzice, sponsorzy. Takie życie. Dlatego tak ważne jest, aby profesor na studiach czuł za niego odpowiedzialność i dobrze go przygotował. Trzeba zmienić system nauczania w muzycznych instytucjach, bo świat się zmienił. Jak mówi moja żona, głos dla kariery młodego śpiewaka  jest dopiero na 11 miejscu, a wcześniej możliwości promowania się, poznania ludzi, finanse...Dlatego tak ważne jest to, aby sami profesorowie więcej pomagali, brali odpowiedzialność za tych młodych ludzi i...sami też szukali tych, co najbardziej rokują i ułatwić ten start. Ja staram się tak robić.

Dlaczego zdecydował się pan obchodzić jubileusz właśnie w Operze Śląskiej?

- Bo tu zaczynałem. Pamiętam jak świętowało się tu jubileusze  Bogdana Paprockiego,  Andrzeja Hiolskiego.  Mam naprawdę sentyment do tego miejsca.

___

 

 

Magdalena Nowacka-Goik
Materiał Opery
18 maja 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...