Jestem czarnym romantykiem
Rozmowa z Bogusławem LindąZainteresowały mnie szczególnie dwa motywy. Pierwszy - czy można oprócz sztucznej owcy stworzyć sztucznego człowieka? Co będzie, jeśli bez pomocy boskiej stworzymy coś na kształt człowieka i do którego momentu ponosimy za to odpowiedzialność? Drugi motyw to obcość. Co to znaczy, kiedy przyjeżdża człowiek "nie od nas" i boimy się, że podpali nam dom, a jednocześnie bijemy go i przeganiamy z naszego miejsca, bo jest inny - o spektaklu "Frankenstein" mówi reżyser Bogusław Linda.
Z Bogusławem Lindą, reżyserem spektaklu"Frankenstein" w Teatrze Syrena w Warszawie, rozmawia Kamila Łapicka.
Spotykamy się w przeddzień premiery, gdy większość reżyserów sypie iskrami i zabija dziennikarzy wzrokiem. Mój rozmówca jest spokojny i zrelaksowany. Wokół trwają przygotowania do wieczornej próby, tzw. III generalnej, "Frankensteina". Na scenie rozgrzewa się Eryk Lubos, pracownicy techniczni sprawdzają narzędzia tortur, a my rozmawiamy w ostatnim rzędzie widowni Teatru Syrena.
Kamila Łapicka: Czy pana zdaniem każdy reżyser ma w sobie coś z Frankensteina?
Bogusław Linda: - Według tradycji reżyserskiej żaden reżyser nie ma w sobie nic z Frankensteina. Tak mi się wydaje. Wszyscy są aniołami.
Jak to, a "oddychanie oddechem Boga"?
- To raczej aktorzy (śmiech).
Chciałabym, żeby odpowiedział pan na pięć pytań, które zadają sobie bohaterowie pańskiego spektaklu.
- OK.
Co pan widzi, kiedy pan śpi?
- Ciemność.
Czy zdarza się panu słuchać śpiewu słowika?
- Nie, nie wstaję tak wcześnie.
Wszyscy jesteśmy niedoskonali czy wszyscy jesteśmy bez skazy?
- Wszyscy jesteśmy niedoskonali.
Co to znaczy, że miłość jest niepoliczalna?
- To mówi naukowiec, a naukowiec ma odmienny kręgosłup moralny i odmienny sposób widzenia. Nie odpowiadam za naukowców.
A ma pan jakiś sposób kwantyfikowania miłości?
- Naukowcy mają. Ci, którzy jej nie rozumieją.
Czy zgadza się pan ze zdaniem Potwora: "Im więcej wiem, tym mniej rozumiem"?
- Tak.
Czy ten spektakl pomógł panu coś zrozumieć?
- Nie.
A czegoś się nauczyć?
- Na pewno.
Czego?
- Pokory, jak zawsze.
Ostatni raz spotkaliśmy się dokładnie dwa lata temu, w lutym 2014 r., kiedy reżyserował pan w Teatrze Ateneum "Tramwaj zwany pożądaniem". Zapytałam wtedy, w jakim kierunku jedzie pana tramwaj. Pamięta pan swoją odpowiedź?
- Nie.
Do zajezdni.
- (Śmiech).
To była bardzo zgrabna odpowiedź, ale widzę, że wyjechał pan z zajezdni i wjechał pan na nowy tor. Rozsmakował się pan w reżyserii teatralnej?
- Nie wiem, czy się rozsmakowałem, ale potraktowałem to jako pewnego rodzaju spełnienie i dobrą zabawę. Po prostu kiedy mam wolny czas, z przyjemnością się tym bawię. Teraz akurat nie mam wolnego czasu, więc musiałem z nieprzyjemnością się bawić.
Ale to i tak mniejsza nieprzyjemność niż granie na scenie?
- Zdecydowanie.
Wojciech Malajkat, dyrektor Syreny, zgłosił się do pana z propozycją reżyserowania czy pan się zgłosił do Wojciecha Malajkata?
- Wojciech Malajkat się zgłosił do mnie właśnie z tą sztuką, która mnie bardzo interesowała ze względu na Mary Shelley, na tę romantyczną historię w romantycznej sztuce.
Jednym słowem jest pan romantykiem?
- Jestem czarnym romantykiem.
Co wydało się panu we "Frankensteinie" najbardziej aktualne?
- Zainteresowały mnie szczególnie dwa motywy. Pierwszy - czy można oprócz sztucznej owcy stworzyć sztucznego człowieka? Co będzie, jeśli bez pomocy boskiej stworzymy coś na kształt człowieka i do którego momentu ponosimy za to odpowiedzialność? Co się stanie, jeśli ten sztuczny twór będzie się rozmnażał? Co z tego powstanie? Może potwór, może anioł... To temat, od którego w dobie transplantacji, sztucznych rąk i sztucznych nóg nie sposób uciec. Drugi motyw to obcość. Co to znaczy, kiedy przyjeżdża człowiek "nie od nas" i boimy się, że podpali nam dom, a jednocześnie bijemy go i przeganiamy z naszego miejsca, bo jest inny.
Aktorzy grają realistycznie, a chwilami nawet naturalistycznie, tak jak w pierwszej scenie, gdy Potwór Eryka Lubosa budzi się do życia, uczy się stawać, upada itp. Tymczasem pan często podkreśla, że jest zwolennikiem gry z dystansem. Jak pan prowadził aktorów w tym przedstawieniu?
- Scenariusz, który dostałem, jest bardziej adaptacją filmową niż teatralną - ze względu na liczbę scen, zmiany miejsca akcji.
Kolejne sceny oddzielają wyciemnienia, tak jak cięcia w filmie.
- Tak to jest napisane. Można to robić w National Theatre w Londynie za olbrzymie pieniądze, ale w Teatrze Syrena nie sposób zrealizować tego tekstu filmowo. Natomiast dialogi są wzięte żywcem z Mary Shelley, czyli są napisane językiem romantycznych bukolik, sielanek. Wydało mi się to fascynujące i to był mój klucz. Romantyczne, ładne słownictwo, jakiego używają postaci, jest nieadekwatne do okrucieństw, które zdarzają się na tej scenie. Ta zbitka wydawała mi się ryzykowna, ale też warta grzechu.
Jest w pana spektaklu wiele zmysłowych, odważnych scen. Są zbliżenia między aktorami, nagość, są sceny piękne choreograficznie. Zmysłowość jest tu ważnym elementem.
- Bo to sztuka o zmysłach. Jeżeli ktoś tworzy z elektryczności człowieka i ten człowiek ma pretensje do tego, żeby nie być maszyną, tylko ludzkim tworem, to tak jak człowiek posiada cielesność i wszelkie żądze, uczucia.
W zasadzie patrząc na ten spektakl, można zredefiniować przymiotnik "potworny". Potwór odczuwa samotność, ma w sobie potrzebę miłości i więcej miłosierdzia niż niejeden człowiek wokół niego.
- Nie bez kozery sytuacja się odwraca. Nie chcąc zdradzać wszystkiego, puenta jest taka, że człowieka można znaleźć w największej potworze.
Muzykę do "Frankensteina" napisał Michał Lorenc. Moim zdaniem jest absolutnie oszałamiająca. Jak wyglądała panów współpraca?
- Ja kocham Miśka i cenię go bardzo za to, co robi. Wiem, że jest człowiekiem niesłychanej wrażliwości i sensualności. Obaj wiedzieliśmy, że aby dojść do tej muzyki, będzie musiał wpaść na kilka prób. Przynosił różne propozycje i w którymś momencie wpasował się genialnie. Stworzył to, co mi się śniło, kiedy myślałem o tym, jaka powinna być muzyka. Nie potrafiłem tego opowiedzieć słowami ani jemu, ani komukolwiek, ale on to po prostu czuje. Jest genialnym kompozytorem, jeśli chodzi o film i teatr.
Jesteśmy w tej uprzywilejowanej pozycji, że oboje słyszeliśmy tę muzykę, a czy mógłby pan ją jakoś określić?
- Ja ją określam fragmentem z Bułhakowa - tuż przed balem u Szatana, gdy słychać daleki tenor, który coś śpiewa, i wielką orkiestrę. I ten tenor zawodzi, fałszuje... To jest szaleństwo. To muzyka szaleństwa.
W zeszłym roku ukazała się książka "Zły chłopiec" - wywiad rzeka, który przeprowadziła z panem Magda Umer. Jak pan, najbardziej małomówny i konkretny aktor, z jakim miałam przyjemność rozmawiać, dał się namówić na zwierzenia?
- Zostałem zaszantażowany przez moją żonę, która jest bliską przyjaciółką Magdy, zresztą ja również. Wiedziałem, że nie mogę Magdzie odmówić rozmowy, a ponieważ się rozumiemy, wydawało mi się, że ta rozmowa będzie znośna. Moja żona zorganizowała resztę, czyli spa, w którym mogliśmy siedzieć przez trzy dni i sobie coś tam opowiadać.
W tej rozmowie powtarzają się określenia: "kryjówka", "skrytka", "bezludna wyspa". Wygląda na to, że samotność jest dla pana - w przeciwieństwie do Potwora z pana przedstawienia - czymś upragnionym.
- Czy upragnionym? Ta samotność jest miejscem, w którym wypoczywam.
Nie męczy się pan w samotności?
- Absolutnie.
Może nie wszyscy wiedzą, że zaczynał pan karierę w Starym Teatrze w Krakowie za czasów Konrada Swinarskiego, nawet pan tam mieszkał. Powiedział pan w książce, że był pan bardzo dumny z posiadania białej legitymacji Starego Teatru, którą imponował pan dziewczętom i nie tylko.
- Wszystkim podróżnym w pociągu relacji Toruń-Kraków.
Tu musimy zrobić przypis, że pochodzi pan z Torunia. Jak pan myśli: czy dzisiaj aktorzy legitymując się nazwą jakiegokolwiek teatru, są jeszcze dumni?
- Nie, nie sądzę. Ten czas bezpowrotnie minął. Teatr bardziej w Nowym Jorku czy w Londynie jest miejscem, z którego aktorzy mogą być dumni. W Polsce nie. Nie dbamy o kulturę, więc siłą rzeczy nie dbamy o teatr, który jest instytucją biedną, zaniedbaną. Chwalić się przed kobietą tym, że się pracuje w teatrze, to tak, jakby mówić, że się nie ma samochodu i willi pod Warszawą. Przegrywa się od razu na wstępie. Zwykle aktorzy się chwalą tym, że są biznesmenami.
Jako "Zły chłopiec" przyznał pan też, że jego pasją jest gotowanie i zaczynał pan od doprawiania jedzenia z puszek. Na jakim etapie pan jest teraz?
- Wie pani, wraca się do źródeł. Ostatnio doprawiałem puszki. Konkretnie wątróbkę z dorsza.
Jest pan typem biesiadnika?
- Absolutnie tak. Jestem typem biesiadnika, który uwielbia spędzać czas przy dobrym jedzeniu i piciu.
Spędza pan czas z osobami, z którymi pracuje?
- Raczej z osobami, z którymi się przyjaźnię albo z którymi łączą mnie wspólne zainteresowania. I oczywiście z rodziną.
Chciałabym, żebyśmy porozmawiali chwilę o branżowych wydarzeniach. Za nami oscarowa noc; nie wiem, czy pan śledził.
- Nie śledziłem na żywo, ale rano już tak.
Cieszy pana pierwszy Oscar dla Leonardo DiCaprio?
- Oczywiście, jak wszystkich (śmiech). Należy mu się za to, co wycierpiał, a wycierpiał niewątpliwie. Jako kolega aktor mogę to stwierdzić. Widziałem, ile razy leżał w wodzie, widziałem, ile razy para szła mu z ust. Nie było to robione przed komputerem, było to naprawdę. Ja w ogóle lubię filmy Ińarritu, lubię westerny, a jeszcze bardziej lubię filmy historyczne. Dla mnie jakikolwiek Oscar dla filmu Ińarritu, który jest przepięknie opowiedziany, z pięknymi zdjęciami i fajnie zachowanym realizmem epoki, jest zasłużony.
A główny wygrany "Spotlight"?
- Nie widziałem.
"Syn Szawła", najlepszy film nieanglojęzyczny?
- Też nie widziałem.
Czyli oscarowa noc jeszcze przed panem.
- Może tak, może nie. Oglądam, jak się zdarzy, ale nie są to filmy, które mnie interesują.
W ubiegłym roku Warszawska Szkoła Filmowa, którą pan założył z Maciejem Ślesickim, skończyła 10 lat. Jest pan opiekunem kierunku aktorskiego, ale ten kierunek nazywa się "aktorstwo nowych mediów". To jest symptomatyczne, prawda?
- Tak, czasy się zmieniły. Może teatr powróci jeszcze jako forma nobilitująca, ale miejscem, w którym się zarabia, na pewno nie jest teatr, tylko seriale, telewizja, reklamy.
Jak się zmieniło życie studenckie?
- Weszły nowe techniki przekazu, inne sposoby komunikowania się. Ludzie nie spędzają już, tak jak kiedyś, czasu w teatrze i teatr nie jest już ich życiem, ale życiem jest internet. Ludzie, którzy przychodzą teraz do Szkoły, oczekują, że będzie im się wtłaczało wiedzę, tak jak się naciska klawisze w komputerze, a tego się nie da w ten sposób robić. Niestety żeby wtłoczyć wiedzę artystyczną młodym ludziom, trzeba ich naruszyć. Naruszyć ich psychikę, ich podstawy myślenia o sobie i świecie. To bywa bolesne i nie wszyscy tego chcą. Kiedyś było łatwiej.
Jakie relacje pan buduje ze studentami?
- Ja w tej chwili nie uczę studentów bezpośrednio. Prowadzę obóz konny i tam się poznajemy, ale poznajemy się już z trochę innej strony, od strony psychiki i tego, czy sobie dadzą radę w życiu. Jeżeli poradzą sobie w ciężkim terenie na koniach, nie poddadzą się, nie przestraszą, nie będą płakali, to znaczy, że dadzą sobie radę w tym zawodzie.
Konie to pana pasja?
- Jedna z wielu.
Jak często pan się jej oddaje?
- Jak mogę najczęściej.
Chadza pan do teatrów w Warszawie i przygląda się temu, co robią koledzy?
- Nie.
Możliwe, że następną pana reżyserią będzie "Mistrz i Małgorzata"?
- Chyba nie... Wie pani, to moja ukochana książka i nie podjąłbym się jej realizacji, ponieważ nikt nie zrobi tego lepiej, niż Bułhakow napisał. A jeżeli można by było coś zrobić, to trzeba by mieć masę pieniędzy, rosyjskich aktorów i amerykańską technikę. Bez tego nie warto zaczynać.