Jestem otwarta na to, co będzie dalej

Rozmowa z Dorotą Ignatjew

Do tej pory miałam ogromne szczęście do ludzi i oby to się nie zmieniło. Regionem, gdzie włożyłam dużo pracy i skąd dostawałam ogromny feedback, pozostaje szeroko pojęty Śląsk, Zagłębie. Bardzo wiele dobrego tam dostałam. W Lublinie także. Od zespołu i od ludzi, którzy odważyli się powierzyć mi teatr na cztery lata. Można powiedzieć, że w lubelskim zespole to wszystko się skumulowało. Niesamowici ludzie.

Z Dorotą Ignatjew - aktorką, reżyserką, ustępującą dyrektorką Teatru im. J. Osterwy w Lublinie - rozmawia Ewa Jemioł.

Ewa Jemioł: Na stronie Teatru im. Osterwy w Lublinie można znaleźć bardzo szczegółowe podsumowanie Pani działań na rzecz Teatru. Udało się Pani zrealizować wszystkie plany, z jakimi przyjechała Pani do Lublina?

Dorota Ignatjew - Moja koncepcja, którą złożyłam, biorąc udział w konkursie, została zrealizowana, podobnie jak wcześniej w Sosnowcu. Kiedy startowałam w konkursie na stanowisko dyrektora, nie wiedziałam, że w budynku teatru jest wymagająca remontu przestrzeń po byłej filharmonii. Plan jej wykorzystania narodził się więc dopiero w momencie, kiedy ją zobaczyłam, wtedy został podpisany list intencyjny z Narodowym Teatrem im. Zankowieckiej we Lwowie i razem braliśmy udział w projekcie transgranicznym Polska–Białoruś–Ukraina. Program obejmował finansowanie tzw. projektów twardych i miękkich. Odpadliśmy na ostatnim etapie. Szkoda.

Pani osiągnięcia robią wrażenie. A czy jest coś, na czym Pani zależało, ale nie udało się wcielić w życie?

- Chciałam wprowadzić reżyserów, którzy nie pracowali jeszcze w Osterwie, a swój akces pracy uzależniali od tego, co się uda zrobić przez te cztery lata. To było to, czego z racji skończenia kadencji, nie udało się zrealizować, a co było moim głównym celem. Zależało mi na wprowadzaniu nowych zadań artystycznych, pójście o krok dalej. Jeśli zostałabym dłużej, to największy nacisk położyłabym na infrastrukturę. Udało się odmalować przestrzenie teatru, maksymalnie doposażyć pracownie, oddzielić wodę bytową od przeciwpożarowej, jak i wiele innych prac. Mogę powiedzieć, że po dwóch sezonach instytucja funkcjonowała tak, jak chciałam. Chciałam przynajmniej zabezpieczyć przed dalszą degradacją część po filharmonii i dostosować zabytkowy teatr do obowiązujących norm i przepisów przeciwpożarowych.

Co na początku kadencji jawiło się Pani jako największe wyzwanie?

- Chciałam wypchnąć go na szersze wody artystyczne, a wiedziałam że cztery sezony to dużo, aby coś zepsuć, a stosunkowo mało, aby zbudować markę teatru.

A kiedy już Pani zapoznała się ze strukturą i działaniem Teatru, co było dla Pani najtrudniejsze?

- Zmienić przyzwyczajenia. Przede wszystkim przez cztery pierwsze miesiące przyglądałam się, jak ta instytucja funkcjonuje, a potem próbowałam nadać jej swój rytm. Jestem człowiekiem zadaniowym, postawiłam sobie cel – program, który wygrał w konkursie – ale ważny jest dla mnie ludzki los. Procę zaczynam od akceptacji. Z założenia kocham teatry, w których pracuję. To daje lepsze efekty niż negacja. Chciałam, żeby ta maszyna, którą jest teatr, działała tak, jak chcę i żeby dorównywała mi kroku. A wiadomo, że ludzie mają swoje przyzwyczajenia. Byłam nowym dyrektorem ze swoim tempem pracy, ze swoimi przyzwyczajeniami.

Co Pani nazwałaby swoim największym osiągnięciem w czasie tych czterech lat? Z czego jest Pani najbardziej zadowolona?

- Na pewno sukcesy artystyczne, odkrycie na nowo zespołu i jego możliwości. To, że większość pracowników zaczęła identyfikować się z instytucją, a nie być tylko jej pracownikami. Po drugie: cała ta teatralna maszyna, która funkcjonuje w pewnym rytmie, w procesie produkcji. To, że każdy wie, co ma robić, że już nie trzeba pokazywać palcem, każdy się nauczył i zna procedury – to jest sukces. Każdy człowiek, tak samo jak każdy dyrektor wnosi ze sobą pewien model i styl pracy. Oczywiście jednym mogło się to podobać, innym nie. Jednak udało się.

Powiększyła Pani zespół aktorski. Z perspektywy widza on się odmłodził.

- Jak przyszłam, zespół był stosunkowo odmłodzony, bo była piątka aktorów zatrudnionych pięć-sześć lat wcześniej. Natomiast było dużo osób, które były związane z Teatrem na podstawie umowy o dzieło, czyli nasi aktorzy-seniorzy, którzy brali udział w dużych tytułach. Ja przede wszystkim przyjrzałam się temu zespołowi etatowemu i chciałam dać szansę zobaczenia go w stosunkowo większych zadaniach. Młodzi absolwenci interesowali się pracą w tym zespole, ja starałam się zatrudniać najlepszych absolwentów szkół teatralnych. Dodatkowo uważam, że widownia również chce przyjść na nowe twarze. Test to też wyzwanie dla zespołu, jakiś rodzaj artystycznej przygody – zagranie z kimś nowym. Z kolei młodzi bezpośrednio po studiach mogą uczyć się warsztatu od bardziej doświadczonych. Niedawno dołączył do nas Włodzimierz Dyła, wcześniej poprosiłam Edytę Ostojak, żeby przeprowadziła się do Lublina. Więc to nie tylko świeżo upieczeni absolwenci, ale też ludzie, którzy są w zawodzie i usprawiedliwili swoją obecność w branży sukcesami artystycznymi.

Wspomniała Pani, że widownia lubi przychodzić na nowe twarze. Zauważyłam taką tendencję, odkąd pani przyjechała do Lublina, że Teatr bardziej otworzył się na młodego widza.

- Nie wiem, czy na młodego. Ludzie zaczęli bardziej świadomie wybierać repertuar. Są widzowie, którzy zostali przy repertuarze klasycznym czy tzw. rozrywkowym. Owszem, robiliśmy też spektakle dla młodzieży. Uważam, że należy wychowywać sobie widza – stąd taka duża oferta: różnego rodzaju formy artystyczne, czytania performatywne, narodowe czytania, spotkania i wieczorki literackie, warsztaty, wspólne zadania promujące spektakle, np. mecz aktorów z uczniami promujący „Sposób na Alcybiadesa". To zawsze stwarza szansę, że ktoś zaglądając do teatru, zainteresuje się i przyjdzie na spektakl. Młodzi ludzie mieli też warsztaty, które można było dokupić do spektakli. Można było również uczestniczyć w spektaklach performatywnych typu „Lektura – work in progress". Jest ona skierowana do młodych ludzi, żeby zobaczyli nową formę teatru, nie tylko tę, gdzie jest widownia i scena. Uważam, że taka jest też rola teatru: żeby włączał się w partycypację społeczną.

Wspomniała Pani o nowym cyklu „Lektura – work in progress". Czy był on związany z otwarciem nowej Sceny Reduty?

- Nie do końca. Najpierw była „Lektura – work in progress", którą kierowaliśmy do młodych ludzi. To była współpraca studentów reżyserii z naszym Teatrem, którzy dostawali możliwość pracy z czwórką już doświadczonych aktorów w przestrzeniach teatru. Zadaniem była lektura tytułu zazwyczaj omawianego w szkole średniej. Warunek był jeden: to nie może być bryk lekturowy, tylko problem ujęty w lekturze. Temu towarzyszyły warsztaty przygotowane przez pedagoga teatru, żeby młodzież miała szansę zobaczyć, że teatr to nie tylko scena, rampa, widownia i linearne opowiedzenie fabuły, tylko że przede wszystkim zajmujemy się problemem. To się bardzo podobało, tym bardziej, że młodzi ludzie robili to dla młodych ludzi, czyli studenci reżyserii dla uczniów szkół. Były to takie spektakle „chodzone", czasami etiudy działy się równolegle. W Instalacji teatralnej udział zawsze brało czworo aktorów, którzy nie uczestniczyli w premierze, która miała produkcję. Aktorzy pracowali nad tym projektem miesiąc. Dla aktorów było to nowe wzywanie, dla reżyserów zetknięcie z młodzieżą, z ich spojrzeniem, a dla uczniów poznanie takiej formy parateatralnej.

Końcówka Pani kadencji przypadła na dość trudny okres. W jaki sposób Teatr poradził sobie z pandemią? Jakie zmiany musiała Pani wprowadzić w funkcjonowaniu Teatru?

- Pierwsza rzecz: zmiana regulaminu wynagradzania, kiedy ministerstwo pozwoliło na poszerzenie katalogu działań artystycznych, które mogą być opłacane. Przede wszystkim oczywiście wprowadzenie takiego systemu, który dawałby ochronę pracownikom, czyli zastosowanie wszystkich zasady reżimu sanitarnego. Kto mógł, szedł na pracę zdalną, kto mógł, obierał zaległe urlopy itd. Praca była tak podzielona, żeby instytucja funkcjonowała. Aktorzy całkowicie przeszli na platformę internetową, wykonując różnego rodzaju zadania, za które oczywiście otrzymywali mniejsze lub większe uposażenie. Wiązało się to z promocją literatury, nad którą pracowaliśmy, czytanie: „Nad Niemnem", poezji, utworów, które aktorzy bardzo lubią i chcieli się nimi podzielić, etiudy teatralne. Były też m.in. warsztaty z autoprezentacji. Nasza młodzież, która uczestniczyła w zajęciach warsztatowych i w kółkach teatralnych, miała tę możliwość uczestnictwa online. Staraliśmy się robić wszystko, żeby widz o nas nie zapomniał, ale z zachowaniem wszystkich zasad bezpieczeństwa. Chwała Bogu, nikt nie zachorował.

A jeśli chodzi o sam Lublin, w którym spędziła pani cztery lata, czy jest coś, niekoniecznie związanego z Teatrem, czego będzie Pani teraz brakowało?

- Tak. Myślę, że ludzie, którzy nie byli w Lublinie, na pewno będą bardzo mile zaskoczeni tym, że jest to miasto młodzieży, miasto, które nie zasypia, które tętni życiem praktycznie całą dobę, a do tego jest stosunkowo bezpieczne. To zaskakuje na wschodzie Polski. Bo nam się często wydaje, że ten wschód to prowincja, zaścianek i tylko piękna natura. Dla mnie to było dużym zaskoczeniem. Ponadto jest bardzo bogata oferta kulturalna, poza tym, że można zwiedzić różne miejsca, robić fajne wycieczki przyrodnicze. Jako mieszkanka widziałam, że bardzo dużo inwestuje się w miasto, że jest ono bardzo ważne dla włodarzy. Będę miała duży sentyment.

Czy jest coś, co Pani szczególnie przypadło do serca w tym mieście?

- Chyba fakt, że jest to młode miasto, uniwersyteckie. Często miałam wrażenie, że jestem gdzieś za granicą – cały czas coś się dzieje. Tydzień temu byłam na premierze w Teatrze Starym, akurat trwał Festiwal Smaków... To miasto ma swój urok. Mam swoje ulubione miejsca, knajpki, cukiernie. Na pewno będzie mi brakowało „Czekoladowego", który jest najpyszniejszą cukiernią na świecie i niech się wszystkie inne schowają – jestem uzależniona od smakołyków /śmiech/. Można polubić to miasto po prostu.

Jakie ma Pani dalsze plany zawodowe?

- Na razie wróciłam do Warszawy, dopiero wychodzę z przysłowiowych kartonów. Pracuję w teatrze. Dalej zobaczymy, co będzie. Teraz dopiero widzę, że wszystko to, co w życiu robiłam, czym się zajmowałam, a czemu się czasem sprzeciwiałam, było po coś. I sama jestem ciekawa, co będzie dalej, do czego moje życie zmierza. Jestem otwarta na to, co się wydarzy. Z drugiej strony dyrektorem się tylko bywa, a aktorem, reżyserem, teatromanem się po prostu jest. Jestem człowiekiem, który popiera ewolucję, nie rewolucję. Uważam, że rewolucja sieje zniszczenie, a ewolucja ma moc stwórczą i daje imperatyw. Do tej pory miałam ogromne szczęście do ludzi i oby to się nie zmieniło. Regionem, gdzie włożyłam dużo pracy i skąd dostawałam ogromny feedback, pozostaje szeroko pojęty Śląsk, Zagłębie. Bardzo wiele dobrego tam dostałam. W Lublinie także. Od zespołu i od ludzi, którzy odważyli się powierzyć mi teatr na cztery lata. Można powiedzieć, że w lubelskim zespole to wszystko się skumulowało. Niesamowici ludzie.Niesamowite osobowości spotkałam na swojej drodze zawodowej.

__

Dorota Ignatjew - aktorka teatralna, filmowa, telewizyjna i radiowa, reżyserka i dyrektorka teatrów. Urodziła się 5 października 1968 w Czarnkowie. W latach 1995-2003 występowała w Teatrze Polskim w Warszawie. Od roku 2003 związana z Teatrem Narodowym w Warszawie, m.in. jako asystentka dyrektora artystycznego. W latach 2011-2016 zastępca dyrektora ds artystycznych Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Od 2016 do 2020 dyrektorka Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie.

Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
22 września 2020
Portrety
Dorota Ignatjew

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...