"Jestem trochę jak wampir"

Rozmowa z Tomaszem Dutkiewiczem

"Jestem trochę jak wampir" - mówi Tomasz Dutkiewicz - reżyser polskiej prapremiery "High School Musical" w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Dodajmy: wampir energetyczny. Rzeczywiście słowa: spontaniczność, energia, entuzjazm przewijały się w ciągu całej naszej rozmowy. A spotkaliśmy się pod koniec sierpnia w krótkiej przerwie między próbami do musicalu.

- Tempo przygotowań do wrześniowej premiery jest bardzo intensywne.

- O tak. Ćwiczymy od końca lipca i to na „sześć rąk”, czyli dzielimy się na podgrupy, w których jednocześnie odbywają się próby wokalne, choreograficzne i aktorskie. Często też – jako że jest to musical – łączymy te elementy na scenie: wtedy wszyscy się spotykamy na wspólnych próbach. Muszę powiedzieć, że „High School Musical” jest trudnym zadaniem scenicznym, ponieważ zawiera w sobie trzy równoważne składniki: śpiew, taniec i grę aktorską. Są musicale, w których przede wszystkim śpiewa się i tańczy, a tu mamy jeszcze całkiem poważne role aktorskie. I jest to dla tych młodych ludzi ogromne wyzwanie, bo o ile wcześniej każdy z nich śpiewał – zostali przecież wybrani w castingu jako najlepsi wokaliści – o tyle ze sceną dramatyczną nie mieli dotąd do czynienia. W ciągu półtora miesiąca musimy właściwie zrealizować program pierwszego roku szkoły teatralnej. Pracujemy intensywnie i jestem przekonany, że efektem będzie wartościowy, eksplodujący młodzieńczą energią spektakl. Oni są prawdziwymi wulkanami – zadaniem inscenizatorów jest tylko tę spontaniczną energię ukierunkować tak, by nie zniszczyć autentyzmu odgrywanych przez nich postaci.

- Podjął się Pan niełatwych wyzwań. Pierwszym wydaje mi się nieuchronna konfrontacja gliwickiego spektaklu z bardzo popularnym, znanym chyba wszystkim polskim nastolatkom filmem. Drugą trudność widzę w tym, że ma Pan do czynienia z grupą młodych osób, które dopiero się poznały, nigdy nie tworzyły zespołu.

- Zacznę od drugiego, jak to pani określiła, wyzwania. Ku mojej radości, już od początku widziałem, że ci młodzi ludzie, przybyli z różnych stron Polski, konsolidują się w zwartą grupę. Zauważyłem też, że jest w nich ogromna doza niekłamanej wzajemnej sympatii. Tu, na miejscu, mieszkają razem w akademiku, spędzają ze sobą cały czas. Przychodzą rano do teatru, wracają wieczorem i dalej ćwiczą aktorskie zadania. Mobilizują się nawzajem – na przykład ustalili, że jeśli ktoś nie przyjdzie na czas na próbę, płaci 10 groszy za minutę spóźnienia. W efekcie rzeczywiście nikt się już teraz nie spóźnia. Płynie z nich taka pozytywna energia – również wewnątrz grupy. No, i co bardzo ważne, rzeczywiście grają zespołowo, bo to jest zespołowy musical. Uświadomiłem im, że gdy w scenach zbiorowych którakolwiek osoba z kilkunastu znajdujących się na scenie nagle „odpuści”, scena ta przestaje mieć sens, rozpada się. Szybko zrozumieli, że tak jest rzeczywiście.

- A porównania z filmową wersją „High School Musical”?

- Przyznam, że lubię takie konfrontacje i wielokrotnie je przeżywałem. Zaraz po szkole teatralnej reżyserowałem „West Side Story”, wiedząc, że nie uniknę porównań do słynnej wersji broadwayowskiej i niemniej znanego filmu. Brałem też udział w realizacji „Niebezpiecznych związków” i „Tramwaju zwanego pożądaniem” – znowu odniesienie do znanych realizacji z doborową obsadą. Uważam, że jest to bardzo stymulujące, wyzwala w człowieku dodatkową energię, a jednocześnie zmusza do niepoddania się gotowemu schematowi – trzeba iść własną drogą i znaleźć swój teatralny język. Pamiętajmy też, że film rządzi się innymi prawami niż teatr. Zrobienie musicalu na żywo w teatrze jest dużo trudniejsze niż nakręcenie filmu. Prosty przykład z „High School Musical”: jest w nim znana scena układu choreograficznego do gry w koszykówkę. W filmie wszyscy trafiają do kosza i jednocześnie bezbłędnie śpiewają – dzieje się to na pełnym playbacku, a aktorzy tylko ruszają ustami, poza tym zmontowane są tylko te ujęcia, w których rzeczywiście piłka ląduje w koszu. My na scenie musimy to wszystko odegrać na żywo. Inna sytuacja: w filmie aktor może cichuteńko powiedzieć: „Kocham cię” i zabrzmi to bardzo prawdziwie. Aktor na scenie musi te słowa powiedzieć równie przekonująco, a zarazem tak, aby widz w ostatnim rzędzie mógł je usłyszeć. To są niektóre trudności, ale przyznam, że one właśnie działają bardzo mobilizująco.

- Mówił Pan o konieczności znalezienia swojego sposobu na spektakl, niepoddawania się gotowemu schematowi. Jaki jest Pański „przepis” na „HSM”?

- W przypadku tego przedstawienia chodzi o jak najpełniejsze wykorzystanie entuzjazmu, młodzieńczości i autentyzmu aktorów. Myślę, że to będzie największy walor tego spektaklu. Jestem trochę jak wampir: chcę wziąć od nich tę energię – i przekazać ją widzom. Głęboko wierzę, że jest to najlepszy sposób, aby dobrze zrobić tę sztukę. „High School Musical” to w gruncie rzeczy prosta opowieść o kilku dniach w szkole, traktująca o sprawach ważnych dla młodych ludzi: pierwszej miłości, odnalezieniu swojego miejsca wśród rówieśników, rywalizacji w grupie. Ale silenie się na odkrywanie tutaj tajemnych i niezwykle głębokich treści nie wydaje mi się dobrym pomysłem – myślę, że jest to przede wszystkim ciekawa, fajna i – właśnie – energetyczna opowieść.

- Czy w tym młodziutkim zespole wschodzą już jakieś gwiazdy?

- Myślę, że tak. Większość z nich już teraz marzy o związaniu swojego życia ze sceną. A ja widzę przynajmniej pięć, sześć osób, które mają szansę stać się prawdziwymi osobowościami artystycznymi. Mają w sobie ogromny potencjał, to wewnętrzne „coś”, co jest najważniejsze w zawodzie aktorskim. Na razie niewiele jeszcze umieją, ale od tego są szkoły teatralne i wokalne, aby talentowi nadać profesjonalną formę. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat spotkamy się zawodowo na scenie.

Małgorzata Zemła
Gliwicki Magazyn Kulturalny
2 września 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia