Jestem witaminą dla starszych pań

rozmowa z Kazimierzem Kutzem

- Na głupotę nie ma rady, gdy ktoś głupio gada, nie pozostaje nic innego, jak spierdalać. Tak było i tak jest, w telewizji i w polityce, wszędzie - mówi Kazimierz Kutz w rozmowie z Małgorzatą I. Niemczyńską i Jerzym Armatą

Małgorzata I. Niemczyńska, Jerzy Armata: Dwie książki wydane przez krakowski Znak, okolicznościowe przeglądy Pańskich filmów w kilku miastach, retrospektywa twórczości w TVP Kultura. Jak Pan odbiera to całe zamieszanie z okazji swych 80. urodzin?

Kazimierz Kutz: Trzeba mieć zdrowie, to przede wszystkim. A przy okazji zdarza się wiele zabawnych rzeczy. Przez to, że ostatnio często mordę pokazuję w telewizji, stałem się idolem starszych pań. Wczoraj jedna taka pani oznajmiła mi: - Czytam tę książkę o panu i już mi się pan drugą noc z rzędu przyśnił. I nawet we śnie sypiał pan ze mną. Spotykają mnie takie dowody sympatii głównie ze strony starszych pań. Dlatego muszę uważać na co dzień, chodzić prosto... To jest rodzaj pociechy dla nich, taki hardy, wesoły staruszek. Jestem więc dla nich rodzajem witaminy.

Pełni Pan swego rodzaju funkcję terapeutyczną.

- Tak, zresztą ostatnio udzieliłem takiego wywiadu o starości. Trzeba w tym wszystkim mieć poczucie humoru. Człowiek się schyla i nagle jak nie grzmotnie o coś głową, z niedołęstwa, oczywiście, ale to śmieszne przecież...

Jak się przez te wszystkie lata zmieniał Pana stosunek do świata? Teraz wiele Pan mówi o zachowaniu do wszystkiego dystansu, ale przecież chyba nie zawsze tak było?

- Gdy robiłem swoje śląskie filmy, w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, kilkakrotnie proponowano mi wstąpienie do partii. Mówiono, że to przecież niemożliwe, żebym ja, syn klasy robotniczej, który robi filmy o tematyce robotniczej, nie należał do robotniczej partii. Kiedyś wybrałem się do ówczesnego sekretarza Komitetu Centralnego Jana Szydlaka, Szydloka - jak się u nas na Śląsku mówiło, by pogadać o moich planach - chciałem zespół filmowy na Śląsku założyć, wytwórnię, regionalną telewizję, miałem takie plany artystycznego uszlachetnienia tego regionu, a on do mnie: - Towarzyszu Kutz... Ja, że nie jestem towarzyszem. Więc on: - Panie Kazimierzu, może mi pan powiedzieć, tak naprawdę, dlaczego pan nie jest w partii? Zapytałem więc: - Ale czy w tym domu można mówić prawdę? On na to: - Można. Więc ja: - Bo jak tak patrzę na tych towarzyszy, na to, co wokół, to się tym wszystkim brzydzę. On po chwili: - No, zgadzam się.

Nieco inaczej było z Wandą Jakubowską, reżyserką, komunistką, osobą, którą bardzo lubiłem. Jej to tłumaczyłem tak: - Ty mnie dobrze znasz, ja jestem człowiekiem tak niepoważnym, że tylko bym kompromitował tę partię.

Dzisiaj wszystko to tak się komediowo opowiada i lekko tego słucha, ale to były trudne sytuacje. Łatwo można było się dać zwieść. Przynależność do partii to były ogromne profity. Moi koledzy, którzy należeli do partii, dostawali na filmy budżety takie, jakie chcieli, a niektórzy nawet mieli otwarte konta w trakcie realizacji, więc założone wcześniej budżety mogli spokojnie przewalać. A my musieliśmy brać te mniejsze pieniądze...

I robić swoje.

- Starałem się zachować dystans do wszystkiego, żyć na własny rachunek. Jeszcze w szkole byłem takim śmiesznym człowieczkiem, często wygłupiałem się. To był rodzaj swoistego pancerza ochronnego. Taki mały, wesoły Ślązak, zawsze coś pieprzył od rzeczy. I teraz, kiedy jestem już stary, jestem posłem, członkiem klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, to nadal działa. Moi klubowi koledzy nigdy ode mnie niczego nie chcą, bo słusznie zauważyli, że jestem człowiekiem niesterowalnym i nieprzewidywalnym.

Ale w końcu wstąpił Pan do partii.

- Nie jestem członkiem PO, jestem tylko w klubie parlamentarnym. Zwrócono się do mnie, abym wszedł jako tzw. śląska lokomotywa, więc wszedłem. Zgodziłem się, bo chodziło o to, żeby Kaczyńskich odsunąć od władzy, co dla mnie było także celem nadrzędnym. To jest zgodne z moim światopoglądem i dowodzi prawidłowej postawy obywatelskiej. Ale ponieważ nie jestem w partii, więc nie podlegam dyscyplinie partyjnej.

Tylko swojej, własnej.

- Jestem cały czas wolnym człowiekiem. I nadal trochę na takich wariackich papierach. Nie czuję się politykiem. Nie jestem w partii, za mną nie stoi żadna siła. Sam w Sejmie nie jestem w stanie niczego przeprowadzić. Chętnie na przykład zaproponowałbym ustawę o autonomii Śląska, ale czy to kogokolwiek by zainteresowało?

A zaproponowałby Pan?

- Ciągle proponuję. Jestem w komisji mniejszości narodowych i etnicznych. Moje przemówienia w niej zawsze zaczynam w ten sposób: Ja, przedstawiciel największej grupy etnicznej w Polsce, która jest poza polskim prawem, chciałem powiedzieć... Bo to jest prawda. Nieszczęście Ślązaków polega na tym, że jest ich za dużo. Gdyby nas było mniej, łatwiej by się było zrzeszyć. W obowiązującej ustawie o mniejszościach narodowościowych na liście mniejszości nie ma Ślązaków.

Są większością.

- To sprawa racji stanu, wykwit ogromnego polocentryzmu. Wartość moich filmów polega na tym, że snuję śląskie - nie polskie i nie niemieckie, a śląskie opowieści. Staram się wiele mówić o Śląsku, prostować zafałszowania i niemające wiele wspólnego z rzeczywistością stereotypy, ale nic z tego nie wynika. Niech on sobie gada i tak nic nie zmieni. Ślązak może być Polakiem albo Niemcem, nie może być Ślązakiem.

Jest Pan Ślązakiem, ale w Pańskiej biografii dostrzegamy wiele elementów krakowskich.

- Byłem tu przed paroma dniami, bo wasz pan prezydent Jacek Majchrowski, nawiasem mówiąc z Sosnowca, dawał mi medal. Odebrałem to jako niezwykle sympatyczny gest, bo rzeczywiście znalazło się trochę tego Krakowa w moim życiu. Na Śląsku jeszcze w XIX wieku popularne były takie pielgrzymki świeckie do Krakowa, na Wawel - jakby do praźródła. Tak jak na Jasną Górę szło się też do Krakowa. To nie był tani patriotyzm, tylko jakby potrzeba haustu, zebrania sił. Mój bezpośredni romans z Krakowem zaczął się dosyć późno. Im gorzej było na Śląsku, tym bardziej zbliżałem się do Krakowa. W stanie wojennym byłem internowany, nie mogłem robić filmów, z Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, gdzie pracowałem jako pedagog, mnie wyrzucili pod pretekstem, że nie mam dyplomu. Rozbawiło to bardzo Jurka Trelę, który wtedy powiedział: - To wykładaj u nas, bez dyplomu. I tak zacząłem pracować w krakowskiej szkole teatralnej.

Pamiętamy z tych tragicznych czasów jeszcze jedną związaną z Panem "śmiesznostkę". Kiedy Pan siedział w "internacie", Telewizja Polska wyemitowała - a było to w jednym z pierwszych dni stanu wojennego - "Perłę w koronie".

- W poniedziałek mnie pojmali, a we wtorek puścili film.

Było to dość cwane zagranie władzy.

- Efekt tego jest taki, bo wielu moich kolegów z księstwa w ogóle nie zrozumiało tej absurdalnej sytuacji, że ja do tej pory pozostaję z łatką człowieka, który ciągle miał jakieś konszachty z władzą. Do tej pory czytam od czasu do czasu o ciemnych sprawach Kutza. To jest takie typowe pisowskie myślenie, oparte wyłącznie na insynuacji.

Wróćmy do krakowskiej części Pana biografii.

- Kiedy zahaczyłem się w krakowskiej szkole, zacząłem współpracować z miejscową telewizją, gdzie zrealizowałem "Opowieści Hollywoodu"...

Jeden z najlepszych spektakli w dziejach Teatru Telewizji. 

- Na tekście tej sztuki Christophera Hamptona robiłem w szkole ćwiczenia ze studentami, wcześniej "Opowieści Hollywoodu" wystawiłem na Wybrzeżu. Premiera telewizyjna okazała się istotnie dużym wydarzeniem. Wtedy zaproponowano mi w ośrodku krakowskim TVP, bym został jego głównym reżyserem. I zacząłem się opiekować stroną artystyczną produkcji ośrodka. Robiliśmy wtedy na Krzemionkach i w Łęgu wspaniałe rzeczy.

A w 1990 roku został Pan jego dyrektorem - Ślązak, twórca śląskiego kina regionalnego, dyrektorem krakowskiej telewizji!

- No widzicie państwo, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego też jest ze Śląska. A w ogóle już w XV wieku większość uczelnianego senatu w Krakowie stanowili Ślązacy. Kultura, cywilizacja w dużej mierze szły od Zachodu, miasta lokowano na prawach niemieckich. A wracając do mnie, to rzeczywiście, zacząłem trzaskać tu spektakle, czasem nawet dwa w roku, ale popadłem w konflikt z miejscową "Solidarnością". Chciałem z Łęgu zrobić niezależną firmę o charakterze międzynarodowym, nawiązałem kontakt z BBC, przeprowadziłem konkurs na serial krakowski, byłem poumawiany z wybitnymi scenarzystami, którzy mieli nad tym serialem pracować, ale miejscowa "Solidarność" uznała, że chcę ich oszukać, związkowcy zaczęli robić mi koło dupy. Na głupotę nie ma rady, gdy ktoś głupio gada, nie pozostaje nic innego, jak spierdalać. Tak było i tak jest, w telewizji i w polityce, wszędzie. Więc poszedłem sobie stąd, pozostawiając tylko - mam nadzieję - dobrą pamięć, bo przez tamte lata byliśmy naprawdę potężnym ośrodkiem. A ja - po tych wszystkich perypetiach - znalazłem tutaj miejsce, w którym mogłem swobodnie uprawiać swój zawód.

Kilka lat później na planie "Sławy i chwały" (kręcił Pan na ulicy Gołębiej) na pytanie, czemu tak często sięga Pan po aktorów krakowskich, nawet w swych śląskich filmach, odpowiedział Pan: "Bo tu są najlepsi aktorzy, zwłaszcza w Starym".

- Stary Teatr to była prawdziwa inwestycja, którą pozostawili po sobie Konrad Swinarski i Jerzy Jarocki. Ogromna praca tych wielkich reżyserów zaczęła później procentować. Wielkiego reżysera można poznać po tym, że inwestuje, głównie w aktorów.

Z których Pan później mógł korzystać.

- Tak, mogłem spijać tę śmietanę, a z drugiej strony - dla nich to także była atrakcyjna praca. W spektaklach Teatru Telewizji mogłem im zaproponować naprawdę niezwykle interesujące role.

I ogromną widownię.

- Otóż to. Korzystałem z ich i swoich możliwości, żeby pokazać, co potrafimy. A potrafiliśmy wtedy wiele. Przed kilkoma dniami włączyłem telewizor, właśnie w TVP Kultura szedł mój "Stalin" z Jurkiem Trelą w roli tytułowej. I tak sobie patrzę, nie mogłem się oderwać. Jak to jest zagrane. Dzwonię do Jurka, żeby go skomplementować, ale on nigdy nie ma włączonego telefonu, wszystko bierze na sekretarkę. Ale po kwadransie - pyk, pyk, dzwoni. Ja mu komplementy, a on: - Słuchaj, wróciłem z teatru, włączyłem telewizor i też nie mogłem się oderwać. Jak to jest zrobione. Dla nas to trochę tak, jak wizytować własny grób na cmentarzu. Mam jednak satysfakcję, że jak jechaliśmy, to na sto procent. I jeszcze jedno, myśmy robili wtedy - w najlepszym tego słowa znaczeniu - misję. Telewidz z najodleglejszej miejscowości mógł się spotkać z wielką sztuką, wybitnym tekstem, wspaniałymi aktorami, z widowiskiem, w którym się coś dzieje. Wszystko skurwysyny zepsuli.

Kraków to nie tylko aktorzy, z usług których Pan tak często korzysta. Ma Pan także tu dwóch bardzo bliskich współpracowników - kompozytora Jana Kantego Pawluśkiewicza i scenografa Ryszarda Melliwę.

- Już wcześniej w krakowskim ośrodku telewizyjnym miałem fantastycznych współpracowników - Stanisława Zajączkowskiego, Bolesława Kamykowskiego, z którym już wcześniej, przy realizacji filmów, blisko współpracowałem, i wielu, wielu innych. Tworzyliśmy naprawdę ogromnie zgraną ekipę. A z Pawluśkiewiczem już od wielu lat robię wszystkie filmy i spektakle. Bardzo Janka lubię, to ogromnie sprawny i miły gość, to człowiek tak niezwykle schludny, dokładny, precyzyjny. Znam kilka dziewcząt, które się w nim kochają na zabój, bo to przystojny mężczyzna, pełen wdzięku, skromny. Gdybym ja miał takie warunki jak on, o Boże...

A Ryszard Melliwa?

- On wszedł w miejsce Bolesława Kamykowskiego po jego śmierci, wspaniałego krakowskiego scenografa, z którym nakręciłem wiele filmów.

To jego uczeń.

- Tak, przejął zresztą po nim zajęcia ze scenografii w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jest zresztą bardzo podobny w osobowości i solidności do swojego mistrza. To człowiek rzetelny, niesłychanie oddany swej pracy.

Miał Pan także tu, w Krakowie, swego bliskiego przyjaciela, kuma Dymnego.

- Tak, kuma znałem od dawna. Byliśmy bardzo blisko, może dlatego, że byliśmy podobni do siebie, nie tylko w formacie, ale w pewnym takim prowincjonalizmie - ja przyszedłem ze Śląska, on z Beskidów. Byliśmy towarzyscy, lubiliśmy wódeczkę i takie życie bez początku i końca.

Dymny także zawsze mówił to co myślał.

- Byliśmy w dużej mierze tacy sami. Gdyby był moim bratem, nie miałbym nic przeciwko temu. Byliśmy wolni i nie do okiełznania. I nie do urobienia.

Dymny na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie brutala, często klął, zachowywał się agresywnie. Gdy się go bliżej poznało, okazywał się człowiekiem ogromnej wrażliwości.

- To nieśmiałość, strach przed agresją otoczenia.

Anna Dymna powiedziała kiedyś, że Pan w pewnym stopniu jest podobny. Pan też często klnie, ale te wulgaryzmy nie wynikają z nieśmiałości, a mają służyć lepszemu przekazowi, na przykład wytłumaczeniu jakiegoś skomplikowanego zadania aktorskiego. Przekleństwa w Pana ustach to ponoć czysta poezja.

- Aktor musi wiedzieć, co ma grać. Taki reżyser-bibliotekarz to coś tam pierdoli, z czego nic nie wynika, a aktor ma dostać precyzyjnie określone zadanie. Robiliśmy kiedyś w Teatrze Telewizji "Wygnańców" Jamesa Joyce\'a, z Krzysztofem Globiszem i właśnie Anią w rolach głównych, którzy okazali się cudowni. Dymna grała dziewczynę, która znalazła się w dość specyficznej sytuacji. Biorę ją więc na bok i mówię: - Słuchaj, dziewięć lat czekasz na faceta, byłaś wierna, nikomu nie dałaś i masz tę suchą pizdę na dłoni. I przychodzisz do niego, żeby mu ją zaoferować. I w tym jest właśnie zawarta istota rzeczy. Wtedy aktor, przez taką krótką esencjonalną metaforę, wie, o co w ogóle chodzi, co ma robić z sobą. Na tym to polega. Normalnie to można pieprzyć bez ograniczeń. I bez efektu. Czasem wystarczą cztery słowa i wszystko wiadomo. Istnieje przecież także coś takiego jak sens pozasłowny. I istnieje język ciała. Chodzi o to, żeby szybko i krótko powiedzieć o tym, co najważniejsze.

Ostatnio dostrzec można Pana głównie w parlamencie, a plany twórcze?

- Książkę tłukę już od jakiegoś czasu, a poza tym myślę o ekranizacji powieści Janoscha "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny". Dowiedziałem się ostatnio, o czym nikt nie wie, że Sienkiewicz pisał dla zarobku sztuki, ponoć bardzo ciekawe, może wystawię którąś z nich na przykład w teatrze prowadzonym przez Wojtka Malajkata, tak dla jaj.

Znowu się odzywa w Panu - jak Pan sam siebie określił - "mały, wesoły Ślązak, skłonny do wygłupów".

- To się nie zmienia.

Rozmawiali Jerzy Armata i Małgorzata I. Niemczyńsk
Gazeta Wyborcza Kraków
6 marca 2009
Portrety
Kazimierz Kutz

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...