Jeszcze mam fantazję mogę zaszaleć

rozmowa z Hanną Śleszyńską

Ci, którzy rozśmieszają innych, sami nie zawsze się śmieją - to Pani słowa. Bo to prawda - rozmowa z Hanną Śleszyńską

Ci, którzy rozśmieszają innych, sami nie zawsze się śmieją - to Pani słowa. Bo to prawda

- Sama nie jestem wesołkowata. Raczej jestem konkretna, chodzę twardo po ziemi.

Ale jak tak na Panią patrzę i słucham, to tryska Pani optymizmem, który aż zaraża.

- Chciałabym, żeby tak było. Bardzo. Staram się.

I Pani wychodzi. Skąd Pani czerpie ten życiowy optymizm?

- Źródłem całej mojej mocy życiowej jest to, że mogę spełniać swoje marzenia. Bo ja sobie wymarzyłam ten zawód. Od zawsze chciałam się dostać do szkoły aktorskiej, być na scenie i grać ze wspaniałymi ludźmi. Na dodatek miałam to szczęście, że profesorami byli wówczas wielcy aktorzy.

Kto to był?

- Rektorem był Tadeusz Łomnicki, dziekanem - Andrzej Łapicki. Zajęcia prowadzili między innymi Zofia Mrozowska, Aleksandra Śląska, Zbigniew Zapasiewicz, Gustaw Holoubek, Ryszarda Hanin. Kiedy się już dostałam na te studia, to czułam się wniebowzięta - to był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. A po studiach. Trzeba się było zetknąć z rzeczywistością. Rok, w którym kończyłam studia, to był stan wojenny. Tadeusz Łomnicki powiedział o nas: "ten rocznik jest stracony".

Czemu?

- Bo nie dostawaliśmy angażów marzeń do teatrów, a na dodatek straszono nas, że nie wiadomo, co dalej będzie. Wiele osób z mojego roku powyjeżdżało za granicę, porezygnowało z zawodu. Poza tym był bojkot telewizji. Porównując to, co było wtedy, a co jest dzisiaj - to niebo a ziemia.

Pani też miała takie myśli, żeby wyjechać?

- Nigdy. Moja mama pracowała jako nauczycielka, ojciec był geologiem. Myślałam, owszem, że jeżeli już mi się w tym aktorstwie nie uda, to zostanę nauczycielką, może dziennikarką. Ale to był taki "plan B", schowany gdzieś głęboko, z nadzieją, że nigdy go nie trzeba będzie realizować. Bo kocham aktorstwo. A jeśli człowiek kocha to, co robi, to już ma w życiu połowę szczęścia. Nigdy nie traktowałam tej pracy zarobkowo.

Aktorstwo to taki dziwny zawód.

- Bardzo. Całe życie byłam raczej nieśmiała, choć i owszem, jako dziecko, w szkole, występowałam na akademiach. W jakimś tam domu kultury pojawiłam się kilka razy na scenie. Ale jednak nie byłam taką osobą, która chce się narzucać i być podziwiana.

Aktor chyba jednak trochę powinien taki być.

- Pewnie tak, ale ja nie po to chciałam być aktorką, żeby paradować w galach, po czerwonych dywanach, tylko po to żeby grać.

Głównie w teatrze.

- No tak, bo ja się w filmie tak za bardzo nie nagrałam.

Dlaczego?

- Może dlatego że mam takie, a nie inne warunki. Przez pierwsze siedem lat grałam w Teatrze Komedia - poszłam do Olgi Lipińskiej. Później do Adama Hanuszkiewicza - to były cztery lata ciekawe, bo bardzo inne role zagrałam. I w "Cydzie" grałam, i w Gombrowiczu. W tym czasie pojechałam na Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.

I pochłonęła Panią na pewien czas estrada.

- Zjeździliśmy całą Polskę z różnymi galami piosenki. Ale miło było wrócić na deski teatru. Do Komedii wróciłam jako Mama Morton w musicalu "Chicago". I okazało się, że bez teatru było mi bardzo trudno wytrzymać. A dzisiaj okazuje się, że to jest moje podstawowe zajęcie.

Przez wiele osób jest Pani postrzegana jako aktorka komediowa. Pewnie przez pryzmat ról, jakie Pani gra w serialach telewizyjnych, i poprzez role komediowe teatralne, no i przez Kabaret Olgi Lipińskiej.

- I ja się z tym świetnie czuję. Jestem dumna, że mogę w repertuarze komediowym występować i się spełniać. We Francji komedia jest wysoką sztuką -jako gatunek jest bardzo ceniona. A u nas wielu aktorów komediowych musiało się w filmie zadowalać epizodami - nie pisało się scenariuszy dla nich. Taki Janek Kobuszewski, aktor o fenomenalnych warunkach, powinien mieć całe filmy napisane specjalnie dla siebie - jak we Francji Louis de Funes. Tak samo Wiesław Gołas czy Wiesław Michnikowski - oni powinni grać nieprzerwanie. Ja zawsze uwielbiałam aktorów komediowych, odpowiadał mi różny poziom poczucia humoru - zarówno ten Woody'ego Allena, jak i ten Monty Pythona. Różne rzeczy mnie śmieszą. I dlatego cieszy mnie, gdy sama kogoś rozśmieszę. Teraz jedyną sztuka, w której gram, a która zahacza o gorzkie strony życia - jest sztuka, która została specjalnie dla mnie przetłumaczona: "Własność znana jako Judy Garland". Rozśmieszenie ludzi jest o wiele trudniejsze niż doprowadzenie ich do płaczu rolą dramatyczną. Olga Lipińska zawsze mówiła: Komedia jest trudna, bo musi być bardzo prawdziwie grana. Widz nie lubi żadnego ściemniania. Kiedy zaczynałam grać w "Judy Garland", nie mogłam się oswoić z tym, że w niektórych momentach na sali jest cisza. Byłam przyzwyczajona, jako aktorka komediowa, do tego, że jeśli jest jakaś scena - to od razu jest reakcja publiczności. Natomiast w "Judy" są śmieszne sytuacje, ale za chwilę jest coś przejmującego i cisza. To bardzo mądry tekst, aktualny w świecie dzisiejszego show-biznesu. Bo główna bohaterka popija sobie, bierze prochy... Gorzkie momenty. Poza tym miała 20 prób samobójczych.

Przygotowując się do roli Judy Garland, starała się Pani ją poznać?

- Dużo o niej czytałam. Dowiedziałam się na przykład, że pierwsze psychiczne załamanie miała po urodzeniu Lizy Minnelli. Miała pięciu mężów, troje dzieci, a zmarła w wieku 47 lat. I ta sztuka, w której gram, to jest jej ostatni koncert w Kopenhadze, 1969 rok. Parę tygodni później ona już nie żyła.

Na końcu przedstawienia Judy mówi do inspicjenta: "Pamiętaj. Nigdy nie wiesz, czy to nie jest twój ostatni koncert. Zawsze graj na maksa". Pani też zawsze stara się "grać na maksa"?

- Też, oczywiście, ale bez takiego wielkiego dramatyzmu i myślenia o śmierci. Daję z siebie wszystko, bo myślę o widzu: widz nie może żałować, że przyszedł mnie zobaczyć na scenie. Widz ma być zadowolony - tak nas szkolili na studiach. Profesorowie mówili: "Widza nie powinno obchodzić, że ty się źle czujesz, że masz gorączkę, że cię gardło boli. Bo co? Napiszesz na drzwiach wejściowych do teatru: Ja, Śleszyńska, zagram dzisiaj trochę gorzej, bo mnie głowa boli"? I moje pokolenie tak ma: że możemy się czołgać, a na scenę trzeba wyjść i zagrać.

Zdarzyło się Pani?A

- Ależ oczywiście. Nieraz grałam z gardłem zawalonym anginą. Brałam antybiotyk i na scenę. Adrenalina działa cuda.

Za każdym razem, kiedy wychodzi Pani na scenę, to czuje Pani dreszczyk emocji?

- Oczywiście. A kiedy mam premierę, to umieram ze strachu. Najgorsze jednak to są już spektakle, kiedy się gra dla rodziny i dla kolegów po fachu. Koszmar.

Mówi Pani o tym rodzicielstwie Judy Garland. A Pani jaką jest matką? Ma Pani dwóch synów.

- Jeden syn dzisiaj wylatywał do Stanów, na konferencję naukową, bo studiuje neurokognitywistykę...

Neuro... Co?

- Zajmuje się działaniem mózgu. W Wyższej Szkole Psychologii jest. I w Bostonie będzie uczestniczył w konferencji o falach mózgowych. Jestem matką, która go tak wypycha: "Jedź, ty w takiej dziedzinie, to musisz jechać w świat...". Na pewno więc jako matka jestem też nadopiekuńcza. No i mam ciągłe wyrzuty sumienia, że to moje aktorstwo zabrało mi wiele czasu, który mogłam poświęcić rodzinie, a synowie na tym ucierpieli.

Wyrzuty sumienia?

- Towarzyszyły mi przez wiele lat. Szczególnie wobec starszego syna, bo kiedy miał pięć lat, to ja rzuciłam się w wir pracy: bo i kabaret, i u Hanuszkiewicza co miesiąc premiera. I wtedy wiele razy podrzucałam go do rodziców. I to są takie rzeczy, które sobie trudno wybaczyć jako rodzic. Kiedy wracam do tych czasów, to jest mi przykro, że coś ważnego straciłam.

Nadal cały czas jest Pani w rozjazdach: więcej gra Pani poza Warszawą niż w samej stolicy.

- No właśnie, a myślałam, że jak będę starsza, to się będę bardziej oszczędzała. A tu nic z tego. I dom na tym cierpi. Ale nie będę już narzekać i biadolić. Moje przyjaciółki, głównie starsze panie, tak 60 plus, mówią, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce... ...i tej wersji się trzymajmy, (śmiech) Mówią, że mają więcej czasu dla siebie, mniej się przejmują wyglądem - tym że trzecia czy dziesiąta zmarszczka im się pojawiła na twarzy. Bo nie ma się czym przejmować, bo ta walka ze zmarszczkami i tak jest skazana na zagładę (śmiech). Kiedy chodziłam do podstawówki, wydawało mi się, że jak ktoś ma 40 parę lat, to jest w mocno posuniętym wieku. 50? O Jezu. Staruch! A 60? To tacy ludzie jeszcze żyją? Z wiekiem ta optyka się jednak zmienia. Dzisiaj, kiedy sama jestem po 50. i patrzę na swoje 40-letnie koleżanki, to mówię: "O, jakie laski". W każdym wieku trzeba się umieć odnaleźć. Dla mnie takim wzorem jest aktorka Małgosia Braunek. Która nie przejmuje się wiekiem, bo postawiła na doskonalenie duchowe, na zbratanie się ze światem. Niezależnie od tego ile byśmy my, kobiety, wstrzykiwały sobie botoksów czy czegokolwiek innego - to jeżeli nie uporządkujemy tego, co mamy w głowie, żaden botox nie pomoże. Każda kobieta, choć wiem, że to trudne, powinna umieć się pogodzić z tym, że z roku na rok jest coraz starsza.

A Pani jakie miała 50. urodziny?

- Fantastyczne. Sprosiłam na nie mnóstwo znajomych, przyjaciół, bo wcześniej jakoś tak nie obchodziłam urodzin - robiłam sobie takie tam kawki czy damskie lunche z dziewczynami. A 50. zrobiłam huczną. Na tych urodzinach stwierdziłam, że pięćdziesiątka pięćdziesiątką, ale ja nie dam się zakopać w domowych pieleszach, tylko sobie znajdę jakąś superpasję. Bo jeszcze mam fantazję, jeszcze mogę trochę zaszaleć.

No i na jaką pasję Pani postawiła?

- Na motocykle.

O matko!

- Mój facet jeździ na harleyu, to ja też zrobiłam prawo jazdy na motocykl. Ale samodzielnie nie jeżdżę, jeszcze. Czaję się na razie, próbuję. I teraz część wakacji spędzamy właśnie na motocyklu. I powiem Panu, że taka wyprawa, na kilka dni, pozwala mi się znów poczuć młodo. To jest bardzo dobre: bo z wiekiem zachwycanie się swoim ciałem nie ma sensu, więc odpada leżenie na leżaku. A motocykl? Super. Człowiek założy skóry i w drogę.

Robert Migdał
POLSKA Dziennik Bałtycki
9 lipca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...