Jeździłem sobie Wesołym Autobusem

rozmowa z Michałem Szewczykiem

- Dyrektorzy się zmieniali, ja zostawałem. Pytali się nieraz czy zostaję. Odpowiadałem, że jak będę miał co grać to nigdzie nie odejdę. I tak było. Miałem taki okres, że grałem wszystko, od krowy po Hamleta - rozmowa z aktorem Teatru Powszechnego w Łodzi Michałem Szewczykiem

Anna Gronczewska: Gdzie Pan spędził dzieciństwo?

Michał Szewczyk: Wychowywałem się w Rudzie Pabianickiej. W czasach mojego dzieciństwa, a urodziłem się w 1934 roku, to nie była jeszcze Łódź. Mieszkałem tuż za mostem, na ulicy, która wtedy nosiła imię Staszica, pod numerem 26. Kilka lat temu ten dom rozebrano, choć nie wyglądał najgorzej. Gdy wybuchła wojna miałem pięć lat. Miałem więc pecha. Ale biegaliśmy z kolegami na Rudzką Górę, zimą zjeżdżaliśmy z niej na sankach, nartach. Kiedy weszło się na tę górę i spojrzało w stronę Łodzi to widziało się las kominów! Zupełnie jak w piosence o tym mieście mówiącej o lesie kominów przesłoniętych dymem, co nie przestaje się snuć...

Chodzi Pan dziś w te okolice na sentymentalny spacer?


- Nie, mieszkam na Retkini, więc na spacer najchętniej chodzę na lotnisko. Albo do lasu miejskiego, znajdującego się za Grupową Oczyszczalnią Ścieków. Jest w tym lasku bardzo ładnie, są dwa stawy.

Co sprawiło, że na całe życie związał się Pan z Łodzią?


- Związała mnie z nią przede wszystkim rodzina. W Łodzi było też wiele ważnych miejsc dla aktora, przede wszystkim wytwórnia filmów fabularnych, największa w tej części Europy. Kręciło się w niej po czterdzieści filmów rocznie. Był też prężny ośrodek telewizyjny. Realizowano w nim wiele świetnych programów rozrywkowych, jak choćby "Piosenki stare, ale jare", "Dobry wieczór tu Łódź". Nagrywano spektakle telewizyjne, w których często grałem. Sporo pracowałem dla dubbingu, radia. Potem do Łodzi przywiązała mnie na stałe moja kochana uliczka Czerwonego Kapturka, na której mieszkam z żoną już prawie trzydzieści lat. Panują na niej świetne stosunki sąsiedzkie.

Przez te wszystkie lata był Pan związany z jednym teatrem, Powszechnym. To też chyba jakiś rekord?

- Może i tak. Dyrektorzy się zmieniali, ja zostawałem. Pytali się nieraz czy zostaję. Odpowiadałem, że jak będę miał co grać to nigdzie nie odejdę. I tak było. Miałem taki okres, że grałem wszyskto, od krowy po Hamleta, jak to się żartobliwie mówiło. Czasem, kiedy grałem po pięć spektakli i trafiał się wyjazd do filmu, musiał mnie zastępować dubler. Niekiedy dyrektorzy się dziwili, mówili że mam taką fajną rolę i ją zostawiam dla dublera. Odpowiadałem, że chcę dać szansę kolegom.

Uważa się Pan za łódzkiego patriotę. Z czego ten patriotyzm wynika?


- Zawsze uważałem Łódź za dosyć brzydkie miasto. Teraz to się zmieniło, bo nasze miasto wypiękniało. Ale mimo tej brzydoty przywiązałem się do Łodzi. Znajduje się ona przecież w centrum Polski. Zawsze z jakiegokolwiek miejsca na Ziemi z wielką przyjemnością wracałem do Łodzi. A podróżowałem wiele. Zwiedziłem całą Europę, byłem w Japonii, Stanach Zjednoczonych. Jeździłem tam również zawodowo. Kiedyś miałem propozycję, by przenieść się do Trójmiasta, ale nie przyjąłem jej.

Nie żałuje Pan?


- Może trochę? Potem gdy Stasio Piotrowski zakładał w Warszawie Teatr Kwadrat, byłem bliski przenosin do stolicy. Wtedy po roku dostałbym mieszkanie w Warszawie. Jednak zdecydowałem się pozostać w Łodzi. Nie ma dziś czego żałować.

Przez wiele lat występował Pan w łódzkim radiowym "Wesołym autobusie"...

- Tak. Co tydzień pojawialiśmy się w programie pierwszym Polskiego Radia, w godzinach najlepszej słuchalności. Czasami popularniejsi od nas byli tylko "Matysiakowie". Z "Wesołym Autobusem" jeździliśmy po całym kraju. Występowaliśmy między innymi w różnych dużych zakładach przemysłowych, czasem w remizach strażackich. Mieliśmy cudowne recenzje. W tym PRL-u w "Wesołym autobusie" udało się przemycić tyle krytycznych spraw dotyczących naszej rzeczywistości. Związanych m.in. z gospodarką. Byliśmy jak dziś Elżbieta Jaworowicz z programu telewizyjnego "Sprawa dla reportera". Z "Wesołym autobusem" pracowało wielu dobrych literatów, muzyków. Teksty pisano na "gorąco".

Za co Pan lubi Łódź?


- Za wszystko! Tu spotykały mnie bardzo sympatyczne rzeczy. W Łodzi poznałem moją żonę Małgosię. Tu urodził się syn, córka. Potem wnuk Michał i wnuczka Zuzia. Tu też spotkały mnie najsmutniejsze rzeczy, jak śmierć rodziców. Te ich groby też trzymają mnie w Łodzi. Ubolewam tylko, że nie zawsze mogę odwiedzić ich mogiły w dniu ich imienin. Mieli na imię Władysław i Władysława. Imieniny obchodzili tego samego dnia, 27 czerwca.

Z radością patrzy Pan dziś na swoje rodzinne miasto?


- Tak. Bo nie mamy się już czego wstydzić. Śmiało możemy pokazywać naszą Łódź gościom z zagranicy. Mam przyjaciółkę Czeszkę, z Pragi. Kiedy przyjeżdża do Łodzi, to prowadzę ją na ul. Piotrkowską. Jest zachwycona tą ulicą. Zwłaszcza znajdującymi się tu ogródkami piwnymi. Nie ma już w Łodzi tych kominów fabrycznych. Cieszę się, że przebudowano ul. Pabianicką. Kiedyś była wyłożona bazaltową kostką. Gdy spadł deszcz, było wiele wypadków. Ja bardzo lubiłem jeździć motocyklem. Podróż moją jawą do Zakopanego zajmowała mi tyle, co dziś samochodem. Wierzę, że Łódź będzie coraz piękniejsza!

Skąd ten optymizm?


- Jesteśmy w Unii Europejskiej, która daje pieniądze na różne inwestycje. Trzeba to wykorzystać.

Sądzi Pan, że kiedy wnuki dorosną, to dalej będą chciały mieszkać w Łodzi?

- Trudno to wyczuć. Ludzie budowali piękne dacze, liczyli że zamieszkają w nich dzieci. A one tego nie chciały. Jechały na drugi koniec kraju, wyjeżdżały za granicę. Nie wiem więc jak będzie z moimi wnukami. Każdy człowiek idzie przez życie swoją ścieżką. I tak powinno być.

Anna Gronczewska
Polska Dziennik Łodzki
7 sierpnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia