Jezus Maria Rubin, czyli przedśmiertny sen Michaela J.

"Tak powiedział Michael J." - Teatr Wybrzeże

Dwa lata temu Wiktor Rubin i dramaturżka Jolanta Janiczak odnieśli sukces w Teatrze Wybrzeże "Orgią" według Pasoliniego. Po dwóch latach wrócili nad morze i za drugim podejściem (początkowo premiera miała być w marcu, ale realizatorzy nie zdążyli) przedstawili trójmiejskiej widowni kolejną propozycję żywiącą się kulturą Zachodu (w międzyczasie w Wałbrzychu objaśnili Bonda).

Dwa lata temu Wiktor Rubin i dramaturżka Jolanta Janiczak odnieśli sukces w Teatrze Wybrzeże "Orgią" według Pasoliniego. Po dwóch latach wrócili nad morze i za drugim podejściem (początkowo premiera miała być w marcu, ale realizatorzy nie zdążyli) przedstawili trójmiejskiej widowni kolejną propozycję żywiącą się kulturą Zachodu (w międzyczasie w Wałbrzychu objaśnili Bonda). Oparli się na domysłach, jakie można było wysnuć, analizując przekazy medialne na temat wybranych wątków z życia króla popu i przedstawili fantazje na temat ostatnich godzin jego życia. Ubrali to w ramę snu, co łopatologicznie wręcz podkreśla obraz śpiącego bohatera na kilku monitorach zawieszonych także wśród publiczności. 

Bałaganiarstwo intelektualne realizatorów powoduje, że nie można traktować ich propozycji na serio, nie ma możliwości nawiązania dialogu, niemożliwe jest operowanie ogólnie zrozumiałymi pojęciami - spektakl albo się przyjmuje, albo odrzuca - w jednym i drugim przypadku wręcz fizycznie. Grepsy, niemożliwy do wytrzymania refrenizm, przeciąganie scen itd. - w sumie bardzo tanie efekciarstwo, tworzą smutną konstatację na temat smaku oraz wyobraźni inscenizatora i nic nie pomaga tutaj tłumaczenie reżysera, że "Tak powiedział Michael J." jest spektaklem o zmieszaniu się z błotem. Deklaracje i objaśnienia (co ciekawe, autorami programu są reżyser i dramaturżka - czyżby nikt oprócz nich nie potrafił powiedzieć, czym jest spektakl ?) nie są wystarczającym usprawiedliwieniem dla złego teatru po prostu. Wrzucenie do jednego worka: Nietzschego, Farinellego, Ave Maria, Piotrusia Pana, Michaela Jacksona i bardzo wielu innych odniesień antropologicznych to nie przykład intelektualnej szarży i erudycji tylko zwykły bełkot, który powstaje, gdy nie ma pomysłu, a za wszelką cenę chce się zaistnieć. To argument dla krytyków współczesnego, polskiego teatru, którzy uważają, że wąska grupa reżyserów tworzy tak naprawdę dla siebie i w swoim hermetycznym świecie za publiczne pieniądze, pochodzące w większości ze składek robotników, rozdaje laury i ustala hierarchie. Dla mnie to raczej wypadek przy pracy, rzecz, która powinna być wystawiana w offie, jeśli by taki jeszcze w Polsce był.

"Tak powiedział Michael J." epatuje przemocą fizyczną i psychiczną i, nawet jak na polski teatr współczesny, odważnymi przekroczeniami, dlatego pierwszy odbiór propozycji Rubina i Janiczak jest emocjonalny - odrzucamy ją w całości, broniąc zarazem podświadomie naszego wewnętrznego consensusu wartości i granic estetyki. Dopiero uzyskując pewien bezpieczny dystans, możemy podjąć dyskurs na temat osobowości wielokrotnej, jaką był Jackson. Od małego niszczony przez ojca-dyktatora, prymus artystyczny we wszystkich kategoriach wiekowych, nie miał dzieciństwa i rywalizował z rodzeństwem (Jacksons 5), nie mógł stworzyć tzw. normalnego wzorca emocjonalnego. Odrzucany przez rodzinę, niekochany, bez mądrych doradców i opiekunów, szukał rodziców i przyjaciół (trochę 2 w 1 była była Liz Taylor), miłości i wizerunku, upodabniał się do innych (choćby Diany Ross), nie miał własnej osobowości, uciekał od ciała i rasy (wielokrotne operacje plastyczne), nigdy tak naprawdę nie wyszedł z dzieciństwa, nie zamknął figury, nie mógł rozwinąć się emocjonalnie, nie udźwignął ciężaru niewyobrażalnej popularności, przegrał z mediami. Miał jednak świadomość, nie był tylko marionetką w rękach armii ludzi, którzy "z niego żyli", chciał się odciąć, ale mu nie pozwolono. Tak zupełnie na marginesie przeszedł do historii sztuki, zrewolucjonizował gatunek wideo clipu ("Thriller"), wpłynął na choreografię i jest niezagrożonym rekordzistą wszech czasów (album "Thriller" sprzedał się w nakładzie ponad 100. milionów egzemplarzy). Z całym swoim skomplikowaniem jest idealnym obiektem do artystycznych i socjologicznych eksploracji, to prawdziwy bohater naszych, tandetnych i ostatnich czasów.

Najważniejsze i najodważniejsze wątki sopockiego przekazu scenicznego to fizyczność i seksualność Michaela. Autorzy posuwają się bardzo daleko w przedstawieniach pedofilii i multiseksualności, wielu widzów mogą szokować wprawdzie sztuczne, ale jednak penisy. Dla poszukiwaczy genderowych sensów i uzasadnień to istna orgia semantyczna. Na przykład duży, czarny penis Jacksona symbolizuje archetyp seksualności w ogóle i dominacji, mały, jasny penis Piotrusia to niewinność i uległość. Michael nie panuje nad popędami, przez seks poszukuje swojego utraconego dzieciństwa, tożsamości czy absolutu, jaki można ostatecznie uzyskać przez kastrację - i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to niestety spłaszczone, nierozwinięte, ograniczone do taniego efektu. Kolejny, kapitalny temat przegrany, niedomyślany.

Świetne są za to kostiumy i scenografia Mirka Kaczmarka. Fartuch z krowy to strój Kobiety-Matki, zarękawki na zamek błyskawiczny rozszerzają postać Doktora. Architektura spektaklu obowiązująca w polskim teatrze postwarlikowskim, czyli otwarty od strony publiczności prostopadłościan, ale z dobrymi pomysłami. Tandetna, złota kotara oddziela główną przestrzeń przemocy od przestrzeni "lirycznej", ukrytej. Mieszczański dywan (zakładając, że dywany można epitetować socjologicznie), takież biurko, parkiet w jodełkę, trzypiętrowa prycza, pnie drzew - można to traktować jako zderzenie porządku z naturą, choć ta dychotomia nie wyczerpuje interpretacji. Niewielka w sumie przestrzeń daje możliwość rozgrywania spektaklu na kilku planach, na których świetnie czują się aktorzy. Piotr Biedroń wraca do wysokiej formy, potwierdzając rewelacyjne przygotowanie do wykonywania zawodu aktora oraz, dodatkowo, wspinacza - jego wędrówkę po pryczach z wiadrem na głowie obserwujemy z zapartym tchem. Biedroń jest bezbłędny artykulacyjnie, ma słuch, jego falset powinien być wykorzystany w Poznańskich Słowikach. Cieszy gra Wandy Skorny(Kobieta-Matka)- mam nadzieję, że rola w "Michaelu" będzie cezurą, przełamaniem, po którym już tylko autostradą do sukcesów. Po raz kolejny zwycięsko ze stereotypami zagrała Dorota Androsz (Siostra). Androgyniczna - to już widzieliśmy nie raz, ale także niepokojąca, skupiająca na sobie uwagę - to najtrudniejsze i bardzo rzadkie. Najlepiej w bardzo gęstym i mrocznym świecie czuł się Marek Tynda (Ojciec). Nie tylko dlatego, że nie po raz pierwszy gra w spektaklu "przekroczeniowym", ale dlatego, że osiągnął poziom, na którym nie ma już problemów warsztatowych, nie ma ograniczeń, jest za to wewnętrzna pewność i zaufanie, które pozwalają kierować się instynktem i poddać się chwili. Cieszy kolejne ujawnienie Jacka Labijaka (Doktor), który coraz śmielej tworzy nowy wizerunek sceniczny.

Piotr Wyszomirski
www.portkultury.pl
16 października 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia