Język francuski, reszta polska

rozmowa z Andrzejem Chyrą

rozmowa z Andrzejem Chyrą

Prawie 10 lat temu zagrał pan w "Bachantkach" Warlikowskiego postać Dionizosa, orgiastycznego boga, który w pierwszej scenie zmienia się w człowieka. Uczy się mówić, wręcz przemocą wyrywa z siebie słowa. To była pana pierwsza ważna rola teatralna po sukcesie filmu "Dług". Teraz występuje pan w "Un Tramway" Warlikowskiego w Paryżu. Do roli Stanleya Kowalskiego musiał pan nauczyć się francuskiego od podstaw. Znów, choć inaczej, doświadcza pan obcości języka. 

- Wszedłem w ten projekt jak w eksperyment badawczy, z pełną świadomością ryzyka zagrania w języku, w którym na razie nie mówię. Ale pokusa była silna, zwłaszcza możliwość spotkania się w pracy z Isabelle Huppert.

Zacząłem od standardowych lekcji francuskiego - z różną intensywnością, bo nie była to jedyna rzecz, którą się zajmowałem, trwały jeszcze w Polsce próby do "(A)pollonii". I kiedy dostałem francuski tekst Williamsa, miałem już językowe minimum. Pamięciowemu opanowywaniu roli towarzyszyła nauka form gramatycznych. Teraz może nie jestem jeszcze w stanie swobodnie improwizować po francusku, ale w trudnych chwilach mogę coś od siebie dorzucić. Gra w obcym języku powoduje, że zanikają aktorskie reakcje odruchowe, naturalne sprzężenia ciało-słowo.

Czuje się pan wtedy trochę innym aktorem?

- Nie do końca kontroluję to, jak brzmię. Nie mam wpływu na te wszystkie subtelności, na jakie pozwalam sobie w języku polskim. Wiem, że to, jak mówię, może być dla francuskiego ucha pozbawione pewnej lotności. Ale przecież gram kogoś, kto nie mówi idealnie po francusku. Myślę zresztą, że ta moja niedoskonałość jest jakąś wartością. Szybko zrozumiałem też, że muszę zdać się na intuicję, pozwolić ciału sobą kierować, bo ono w tej sytuacji jest mądrzejsze ode mnie.

Zmieniło się coś w metodzie pracy Warlikowskiego?

- "Un Tramway" powstawał trochę inaczej niż inne spektakle Krzyśka. Szybciej. Próby zostały rozpisane na dwa miesiące, ale realnej pracy wyszło niewiele ponad miesiąc. Dwa tygodnie jeździliśmy z "(A)pollonią", były święta. Są w tym przedstawieniu sceny, które zostały zrobione w jednym lub dwóch podejściach. Normalnie u Warlikowskiego każda ma pięć albo siedem wersji, zanim zostanie zaakceptowana. Tu nie było czasu, aby wachlować wariantami, zmieniać punkty ciężkości w relacjach między postaciami. Staraliśmy się od razu intuicyjnie docierać do sedna. 

W pierwszej scenie "Tramwaju" ma pan na sobie identyczny podkoszulek jak Marlon Brando z filmu Kazana. Żartujecie z legendarnej roli?

- To podkoszulek, w którym zacząłem próby. Trzeba było założyć coś na siebie. Dostałem kilka rzeczy do próbowania, między innymi ten T-shirt. Zresztą błędnie zapamiętałem, że Brando nosił coś w rodzaju koszulki na ramiączkach, więc nawet nie miałem świadomości, że to będzie jakieś odniesienie. Zresztą w ogóle nie odnosiliśmy się do filmu, bo byłaby to gra do pustej bramki. Ten film pamięta niewielu widzów. Pamięta się zdjęcia młodego Brando jako ikonę. Jak komuś ten przypadkowy podkoszulek otwiera jakąś furtkę interpretacyjną, to dobrze. Jeśli nie, też nie ma sprawy.

Kim jest pański Stanley?

- Jego biografia w sztuce jest dokładnie określona. Wiemy, że ma polskie korzenie, był w amerykańskiej armii. Na wojnie okazał się dzielnym żołnierzem, takim jak ci w filmach. Ale nie określamy, gdzie dzieje się akcja naszego "Tramwaju". Jesteśmy może w Nowym Orleanie, ale równie dobrze w Paryżu. Stanley jest polskim emigrantem, ale nie wiadomo, skąd się tu wziął. Uciekł przed żoną czy nie powiodło mu się w interesach? Czy wybrał, jak planował mój kolega w latach 80., azyl estetyczny? Długo chcieliśmy go wcisnąć w jakąś konkretną skórę. Pytaliśmy, czym on się zajmuje? Jest kierowcą limuzyny, rzeźnikiem, sprzedawcą Biblii? W końcu skapitulowaliśmy. Na razie to pozostaje i dla nas tajemnicą.

Skąd u Stanleya te gwałtowne odmienne stany - agresja, a innym razem czułość?

- Nierównowaga emocjonalna wynika z braku komfortu. Nie jest u siebie, jest obcy. A poza tym rodzi mu się dziecko, nomada się osiedla. Stanley emigrant jest ciągle w drodze, ale w tym momencie będzie musiał zostać w tym obcym kraju, być ojcem, panem domu.

Granie z Huppert to konieczność podporządkowania się gwieździe? Ona dyktuje warunki?

- Zawsze uważałem ją za jedną z najlepszych aktorek europejskich. Na scenie jest bardzo skoncentrowana, nie zawsze odgadniona. Nie ma w niej nic z trywialnego gwiazdorstwa. Myślę, że patrzyła na mnie z ciekawością, bo jako partner byłem dla niej w jakimś sensie egzotyczny. Ale bardzo szybko się porozumieliśmy. Potrzebowaliśmy tylko kilku prób, aby zacząć naprawdę pracować, być dla siebie partnerami, choć w tej wersji "Tramwaju" Stanley nie jest tak ważną postacią jak w oryginale. To jest historia Blanche. Ale i tak myślę, że było warto.

Łukasz Drewniak
Przekrój
17 lutego 2010
Portrety
Andrzej Chyra

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...