Już mi się nie chce

Maria Wit-Godwod: 60 lat pracy artystycznej to już wystarczy.

Z Adą Rusowicz i Urszulą Dziecielską-Krey tworzyła grupę wokalną Błękitne Pończochy, która towarzyszyła m.in. Czesławowi Niemenowi i zespołowi Niebiesko-Czarni. Występowała w "Mazowszu" i we "Flotylli". Śpiewała na scenie gdyńskiego Teatru Muzycznego. Potem wybrała karierę solową... Mieszka w Gdańsku. Od wielu lat jest na emeryturze.

- Trzy lata temu przeszłam zawał, zdrowie siadło, więc trzeba było nieco wyhamować i o siebie zadbać. Dość długo byłam aktywna. Ostatnio dużo występowałam społecznie, ale nie tylko. Byt koncert na sopockim molo dedykowany Irenie Jarockiej, festyny. Gdziekolwiek się coś działo w bliskiej okolicy, byłam zapraszana. Nie dawano mi spokoju.

- Zapisałam się do chóru kościelnego. Najpierw śpiewałam w parafii u cystersów, potem w kościele na Żabiance. Sprawiało mi to ogromną przyjemność. Czułam się znakomicie duchowo, a do tego był to zupełnie inny repertuar. Muzyka poważna, sakralna, klasyczna. Śpiewałam solo, słuchacze byli bardzo zadowoleni. Występowałam też w domach opieki, na imprezach wyjazdowych. Nie nudziłam się ani przez chwilę. Tym bardziej że ostatnie lata spędzam na Wybrzeżu. Wcześniej bardzo dużo podróżowałam, takie ciągłe życie na walizkach, więc kiedy osiadłam już na dobre w domu, to starałam się tym delektować. Teraz najwięcej czasu zajmuje jej ogródek. - Jest nieduży, ale cudowny. Mam tam mnóstwo kwiatów, od przebiśniegów po chryzantemy. I to jest moje życie. Moja miłość. Codziennie coś przy nich robię. Dzięki temu mam jeszcze zdrową psychikę, zwłaszcza w tych trudnych czasach. Koronawirus zaskoczył nas wszystkich i zamknął w domach. Mam ogród, więc czuję przestrzeń i wolność. A kwiaty ładują mnie dobrą energią.

Pani Maria ma dwie córki, Hannę i Jolantę. - Hania poszła w ślady mamy. Skończyła Akademię Muzyczną w Gdańsku i uczelnię w Danii. Robi międzynarodową karierę. Koncertuje, nagrywa, śpiewa. Spełnia się w muzyce klasycznej. W czasie studiów w Polsce występowała z Capellą Gedanensis. Ostatnio codziennie jesteśmy na Skypie i wszystko o sobie wiemy. Co robimy, co gotujemy na obiad, przesyłamy sobie zdjęcia. Pod tym względem te czasy są fantastyczne, że można mieć taki techniczno-magiczny kontakt. W ciągu czterech ostatnich tygodni tylko trzy razy wyszłam po zakupy. W maseczce, okularach i rękawiczkach. Inne sprawy, bankowe, urzędowe itp. załatwiam przez internet. Na szczęście izolacja mi nie dokucza. Dobrze sobie radzę. Jestem optymistką, wiem, że będzie dobrze. A na razie trzeba siedzieć w domu...

- Jestem Kaszubką. Do szkoły podstawowej chodziłam w Redzie, ale do średniej, do liceum pedagogicznego, dojeżdżałam już do Wejherowa. Zasugerowała mi to moja nauczycielka od śpiewu. Mówiła, że tam gra się na skrzypcach. A ja interesowałam się muzyką, kochałam ją. W trzeciej klasie zgłosiła się na przesłuchanie do Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze". - Usłyszałam o tym w radiu. Od razu wiedziałam, że wystartuję. Chętnych było mnóstwo. Wybrano kilkanaście osób. Jako jedyna byłam z Wybrzeża, więc mnie przenocowali, a nazajutrz zawieźli na Krakowskie Przedmieście w Warszawie, do Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej. Musiałam zaśpiewać i zaprezentować się. Powiedziała, że mnie akceptuje i że mam wracać do Wejherowa. Miałam oznajmić, że rezygnuję ze szkoły i przyjechać do Karolina. Do szkoły miałam chodzić wieczorowo w Otrębusach. I tak się stało. Miała wtedy 17 lat. - Rodzice byli dumni, że się dostałam do "Mazowsza". Mój pierwszy koncert odbył się w Sali Kongresowej. To było ważne wydarzenie. Śpiewaliśmy dla Nikity Chruszczowa. Z zespołem odwiedzała wiele miejsc w kraju. Niestety, nie mogła pojechać z "Mazowszem" do USA. - Nieświadoma niczego w kwestionariuszu napisałam, że mam wujka w Niemczech, drugiego w Anglii. I kiedy już byłam gotowa do wyjazdu, kilka dni przed wylotem dowiedziałam się, że nie dostałam paszportu. Taka była polityka.

Trochę się załamałam. I wtedy znajomy powiedział, że szukają śpiewaczki do Teatru Muzycznego w Gdyni, którym kierowała Danuta Baduszkowa. I tak po półtorarocznej przygodzie z "Mazowszem" wylądowałam na scenie teatralnej. Baduszkowa dawała mi wiele ról, wiedziała, że byłam bardzo roztańczona.

Dużo pracowałam, ale dawało mi to wiele radości. Poznałam wtedy mojego przyszłego męża. Po trzech latach odeszła z teatru. - Byłam z mężem na urlopie w Zakopanem. I dostałam telegram od znajomego dziennikarza, że potrzebują śpiewaczki na wyjazd do Paryża z Niebiesko-Czarnymi i Czesławem Wydrzyckim. Skontaktowała się z Franciszkiem Walickim, twórcą polskiego bigbitu. - Potem przesłuchał mnie Czesław. Dowiedziałam się, że będą trzy dziewczyny, że powstanie żeński zespół. To była nęcąca propozycja. Grupę, obok mnie, tworzyły Ada Rusowicz i Katarzyna Wasilewska.

Franciszek Walicki wymyślił nazwę Błękitne Pończochy. - Nawiązywała do Niebiesko-Czarnych. Koncertowaliśmy razem po całym kraju. Na chwilę przed wyjazdem do Paryża Walicki uznał, że Wydrzycki to zbyt trudne nazwisko do wymówienia przez cudzoziemców. I Czesław został Niemenem. Potem wyszło, że wymyśliła to żona Franciszka Walickiego.

Kilka dni przed wyjazdem do Paryża odbyło się ostatnie spotkanie przed komisją Pagartu. - Okazało się, że jedna z dziewczyn nie może jechać, więc i my nie pojechałyśmy. Ale tu w Polsce zaczęła się ciężka praca. Odbyłyśmy z Niebiesko-Czarnymi i z Czesławem Niemenem mnóstwo koncertów. Byłyśmy dwie, ja i Ada. Trzeci głos do chórku dawał nam wtedy... Krzysztof Kienczon. Wystąpiły m.in. w Sali Kongresowej przed wielkim koncertem Marleny Dietrich. - Gwiazda zażyczyła sobie, aby Niemen i Niebiesko-Czarni zagrali w supporcie. Słyszała ich w Paryżu i bardzo się jej spodobali. To było historyczne wydarzenie. Mam zdjęcia, jak Marlena nas całuje. Pamiętam, że była zachwycona piosenką "Czy mnie jeszcze pamiętasz". Wprowadziła ją później do swojego repertuaru ze swoim tekstem.

Po kilku miesiącach występów w duecie z Adą Rusowicz namówiła do wspólnego śpiewania siostrę Urszulę Dziecielską. - Dołączyła do zespołu. Dużo koncertowałyśmy. Wystąpiłyśmy na festiwalach w Opolu i Sopocie.

I pewnie dalej by tak śpiewała, gdyby nie fakt, że została mamą. - Siłą rzeczy musiałam zrezygnować. Siostra też odeszła. Długo w domu nie wytrzymałam. Po pół roku występowałam już w zespole Marynarki Wojennej "Flotylla". Sama się zgłosiłam. Śpiewałyśmy w duecie z siostrą. Jeździłyśmy po Polsce i po Związku Radzieckim. Duże festiwale, duże estrady. Fajny czas, nie za dużo pracy, a bardzo przyzwoite pieniądze. I wielka satysfakcja.

W kraju przygotowywałyśmy programy, które reżyserowała m.in. Danuta Baduszkowa do tekstów Wojciecha Młynarskiego, Jacka Korczakowskiego i innych.

We "Flotylli" poznała Irenę Jarocką. - Śliczna, spokojna, o ładnym głosie. Śpiewała z nami w chórkach. Każda z nas miała też swoje solowe partie. Często korzystała z moich rad. Zaprzyjaźniłyśmy się. W zespole Marynarki Wojennej śpiewała ponad siedem lat. - Potem pojawiły się propozycje z różnych agencji estradowych. I sugestie, abym zaczęła występować solowo. Zgodziła się, dawało jej to niezależność. - Poznałam wielu znamienitych ludzi. Przez rok jeździłam w trasy z Jerzym Ofierskim i Marianem Załuckim. Śpiewałam w programach Hanki Bielickiej, Jaremy Stępowskiego i wielu innych. Ten okres intensywnej pracy trwał do 2000 roku. Łączyła role artystki i matki. - Później również występowałam, najczęściej na Wybrzeżu z zespołem Constans i na imprezach okolicznościowych dla dzieci i seniorów.

Przez wiele lat działała w ZASP. - Znalazłam się w zarządzie i jestem w nim do dziś. Pracuję w sekcji estrady. Zajmuję się sprawami socjalnymi, emerytalnymi. Organizujemy jubileusze, spotkania świąteczne. Kilka lat opiekowałam się aktorką Ludmiłą Legut. Odwiedzałam ją w domu, pomagałam w codziennych sprawach. W ubiegłym roku obchodziła jubileusz 60 lat pracy artystycznej. - Dostałam przepiękne podziękowania od zarządu ZASP i prezydenta miasta Gdańska. Takie ładne przypieczętowanie zawodowego życia. To miło, że wciąż o mnie pamiętają. Ostatnio zrobiłam mnóstwo zdjęć z Jerzym Połomskim, Joanną Rawik, Haliną Kunicką, Reną Rolską, Alicją Majewską. Takie spotkania dają dużo radości nam wszystkim. Mówi, że dzięki ZASP jej życie artystyczne toczy się dalej. - Może nie tak dosłownie, fizycznie, ale z pewnością emocjonalnie. To mobilizuje, daje mnóstwo sił i zapału do życia.

Namawiają mnie, abym jeszcze wystąpiła, ale mi się nie chce. Mam już swoje lata. I ogródek.

---

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania "Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.

Tomasz Gawiński
Tygodnik Angora
11 maja 2020
Portrety
Maria Wit-Godwod

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...