Kalafiorowa a la Gombrowicz

"Biesiada u Hrabiny Kotłubaj" - reż. Robert Gliński - Teatr Telewizji

No i się doczekaliśmy. W Teatrze Telewizji, i to na samym początku roku, 15 stycznia, prawdziwe objawienie - świetna adaptacja Gombrowiczowskiej "Biesiady u Hrabiny Kotłubaj" w reżyserii Roberta Glińskiego. Pokaz, czym jest i czym może być teatr małego ekranu.

Zacząć trzeba jednak od pomysłodawcy i autora adaptacji, czyli Jana Bończy-Szabłowskiego, za którym "Hrabina" chodzi już od lat. Zaczęło się to od spotkania w Muzeum Gombrowicza we Wsole i pierwszej inspiracji. Dyrektor muzeum zasugerował, żeby spróbować ten młodzieńczy drobiazg przenieść na scenę. Początkowo były to czytania, a więc aktorskie publiczne lektury w różnych miejscach, smakowicie dobranych, ale pozostawiały niedosyt, jak przyznaje sam adaptator. Po prostu były za krótkie, trwały raptem 20-25 minut. Pierwotny pomysł zaczął więc obrastać nowymi, pojawił się projekt wystawienia poszerzonej "Hrabiny" o inne teksty Gombrowicza, umiejętnie wplecione w scenariusz w warszawskim Teatrze Powszechnym. Od początku Hrabinę miała grać Anna Polony, pamiętna Królowa Małgorzata w "Iwonie, księżniczce Burgunda" w reżyserii Grzegorza Jarzyny w Starym Teatrze w Krakowie (1997). Tak wspólnie to sobie wymarzyli z reżyserem Robertem Glińskim. Do premiery jednak nie doszło, ale jak widać, co się odwlecze, to nie uciecze.

Dlaczego właśnie "Biesiada" stała się ośrodkiem scenariusza? Może dlatego, że ten młodzieńczy tekst pisarza zawiera w sobie zapowiedź wielu późniejszych, kluczowych dla jego twórczości wątków. Narrator opowiadania, a także spektaklu, czyli sam Gombrowicz (Piotr Adamczyk) zostaje wciągnięty w pułapkę. Łasy na wyróżnienia, snobistyczny, przyjmuje zaproszenie na jarską ucztę do hrabiny jako rodzaj nobilitacji, pasowania na kogoś z towarzystwa. Okaże się jednak, że zamiast wyniesienia, spotka go ogromne rozczarowanie. Ale nie do razu. Najpierw jest przytłoczony pańskością i obraz telewizyjny to podkreśla. Przybywa do pałacu - otoczonego ogrodem, kuszącego wyrafinowanym pięknem nawet z pewną przesadą.

Wnętrze pałacu w Otwocku Wielkim, dawna siedziba rodu Bielińskich, szczycącego się koligacjami z Sasami, które wybrano jako miejsce akcji - zniewala młodzieńca swoim rozmachem, zmusza swoją napuszoną urodą do pokory, zwłaszcza że Hrabina (Anna Polony) i bywalcy jej salonu, bezzębna markiza (Barbara Krafftów-na) i nieco operetkowy baron Apfelbaum (Bohdan Łazuka) poddają go tresurze poddaństwa.

Każda z postaci narysowana jest charakterystyczną kreską. Hrabina smakuje jarzynowe specjały z wielką ceremonią. Markiza niemal roztkliwia się nad menu, ale i wypowiedziami biesiadników. Baron reaguje nieprzewidywalnie, krzywiąc się niemal przy każdym kęsie. Atmosfera wielkiego żarcia, a raczej wielkiego żucia, ciamkania, mlaskania, wsysania pokrętnych jarzyn gęstnieje. Przy stole odbywa się rozdaj jarzynowej sekcji, pod koniec ucztowania walają się na nim kalafiorowe resztki jak strzępy rozszarpanych żywych istot. Stopniując w miarę rozwijającej się akcji napięcie, reżyser buduje klimat mający coś z thrillera.

Początkowo narrator, onieśmielony zaproszeniem do pałacu, próbuje się dostosować do obowiązującego tonu, ale z czasem staje się podejrzliwy, przerażony, wreszcie zniewolony formą. W tym arystokratycznym kółku eleganckie głupstwo, hipokryzja ubrana w szatki dobroczynności, rzucane mimochodem diagnozy o sztuce i narodzie przeradzają się w groźny bełkot, a na koniec niemal furię. Adamczyk jest przewodnikiem po tej biesiadzie, podczas której groteska sąsiaduje z czarnym humorem i bezwzględnością obserwacji. Celebrowana przesada we wszystkim, co widzimy i słyszymy, ma unaocznić dojmujący absurd sytuacji, pretensjonalność i pustkę. A jednocześnie zmaterializować potęgę słowa, które stwarza tutaj sytuacja, rodzi napięcia, podporządkowuje i zniewala. Pomaga w tym ogromnie muzyka Jerzego Satanowskiego, potęgująca atmosferę zagrożenia i dystansu jednocześnie.

Młodzieńczy tekst Gombrowicza nie jest pozbawiony bez wad - choćby kalafior jako potrawa i Kalafior jako nazwisko zaginionego chłopca, którego ciało znajduje narrator na koniec, to koncept nie najwyższych lotów, chociaż ten kicz poznawczy może nieść znaczenie głębsze. Sens tego konceptu pogłębia ten spektakl, w którym Gombrowicz sam siebie komentuje, a dzięki adaptacji rozszerzającej tekst noweli o fragmenty z późniejszych utworów pisarza. To nie on pada łupem rozpanoszonego salonu i własnego snobizmu, to salon staje się przedmiotem analizy i poszukiwania odpowiedzi na zagadkę związków między ludźmi. "Biesiada" świadczy bowiem, że już we wczesnych opowiadaniach Gombrowicz zaczął kreować królestwo Formy. Kto wie, może ta kalafiorowo-językowa swawola to nie tyle kiepski dowcip, ile także kpina z dość łatwej, a więc powierzchownej gazetowej krytyki jaśniepaństwa, co w przecież w przypadku Gombrowicza, tak skłonnego do paradoksu pewnie jest bliższe prawdy niż gotowość do sztubackich żartów.

Tak czy owak, Jan Bończa-Szabłowski z wielkim wyczuciem wykorzystał okazję, jak sam powiada, do stworzenia scenariusza preludium do twórczości Gombrowicza. Zamiar w pełni się powiódł. Fragmenty z "Operetki", "Ślubu", "Iwony, księżniczki Burgunda" i innych utworów w naturalny sposób połączone z postaciami biesiadników, sprawiły, że mamy do czynienia z błyskotliwym wprowadzeniem w świat wyobraźni i aksjologii Witolda Gombrowicza. Niech za dowód tej trafności służy wykorzystanie w spektaklu fragmentów kiczowatych wierszy Królowej Małgorzaty z "Iwony, księżniczki Burgunda", które niepostrzeżenie scenarzysta dodaje do tomiku "Gędźbienia mej duszy", a cytuje je z wielkim przejęciem Hrabina Kotłubaj. Takich smakowitych pomysłów jest tutaj więcej, poczynając od niezwykle starannie dobranej obsady, w której wybitni koryfeusze sceny, Barbara Krafftówna, Anna Polony i dawno niewidziany w Teatrze Telewizji Bohdan Łazuka, spotykają się z czołowymi przedstawicielami "pokolenia panującego", a więc dzisiaj królujących w teatrze i filmie aktorów średniego pokolenia: Piotrem Adamczykiem i Grzegorzem Małeckim.

Niezwykle śmiałym i inteligentnym pomysłem była rozbudowa roli Filipa, kucharza w "Biesiadzie hrabiny Kotłubaj", który w opowiadaniu pojawia się tylko raz, żegnając narratora przymilnym zdaniem: "Mam nadzieję, że Jaśnie Panu smakowało z postem". W spektaklu Filip został wyposażony z sążnisty monolog, który jako żywo zapowiada zwycięskiego Edka z "Tanga", zresztą nieprzypadkowo Filipa w telewizyjnej "Biesiadzie" gra Małecki, znakomity Edek z przedstawienia "Tanga" w reżyserii Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. W spektaklu jest Filipa znacznie więcej niż w opowiadaniu (mówi się o nim sporo, a zjawi się tylko raz), dotyczy to nie tylko wspomnianego monologu. Kucharz pojawia się kilkakrotnie, podając jarzynowe specjały, torturując młodego gościa starannym układaniem jednej przywiędłej marchewki na wielkim talerzu, ceremonialnie krążąc wokół stołu z godnością wysoko postawionego urzędnika. Kamera wiele razy zagląda za nim do kuchni, do jego królestwa, gdzie Filip nurza się w stertach mięsa, rąbie i sieka, tapla się w zwałach wątróbek nie jak kucharz, ale rzeźnik, czający się myśliwy, kto wie, czy nie siepacz. Postać to doprawdy tajemnicza i groźna.

Nic dziwnego, że to właśnie Filipa widziałby Szabłowski jako głównego bohatera drugiej części widowiska. "Myślę, że ciekawym pomysłem mogłoby być potraktowanie "Biesiady u hrabiny Kotłubaj" - mówił autor scenariusza w rozmowie z Grzegorzem Janikowskim - jako pierwszej części dyptyku. W drugiej, narratorem tej mrocznej strony duszy ludzkiej byłby Kucharz Filip, czyli Grzegorz Małecki".

Na miejscu szefowej Agencji Kreacji Teatru Telewizji Polskiej już zamawiałbym scenariusz.

Tomasz Miłkowski
Dziennik Trybuna
27 stycznia 2018

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia