Kalekie dojrzewanie

"Białe małżeństwo" - reż.Krzysztof Rau - Akademia Teatralna im. Zelwerowicza

Gdy idziemy na spektakl zrealizowany przez studentów Wydziału Lalkarskiego Akademii Teatralnej - spodziewamy się, bo jakże by inaczej, lalek. W końcu właśnie ich animowania uczą się tamtejsi studenci. Skoro nie studiują na "normalnym" wydziale aktorskim, powinni nam pokazać coś "nienormalnego": marionetki, kukiełki, czy choćby pacynki... Ale w Białym małżeństwie, dyplomie wyreżyserowanym przez Krzysztofa Raua, lalek nie ma. Oszustwo? Bynajmniej. Niemożliwe jest pomylenie tych młodych aktorów z absolwentami którejkolwiek innej szkoły teatralnej. To zupełnie inne aktorstwo, inna praca z ciałem - Białe małżeństwo pokazuje to idealnie

Najlepiej widać to w roli Bianki – grająca ją dziewczyna przez cały spektakl trwa w całkowicie nienaturalnej pozycji, z głową schowaną między uniesione ramiona i z maksymalnie napiętym ciałem (największe wrażenie robią dłonie, wyprężone, o sztywno złączonych palcach). Wrażenia dopełnia zmieniony, sztucznie piszczący głos. Wszystko razem składa się w obraz kogoś, kto za wszelką cenę chce się odgrodzić od świata. Świata, który na pozór wydaje się normalny – tak jak i reszta bohaterów. Wystarczy jednak chwila obserwacji, byśmy dostrzegli, że każda z postaci zamknięta jest we własnym schemacie ruchowo-mimiczno-wokalnym. Oto egzaltowana do przesady matka, ojciec-macho, ciotka na rauszu, wiecznie przeżuwająca Paulina… Każdy jest wyrazisty, każdy szybko zapada w pamięć, co trzeba uznać za ogromne osiągnięcie, zwłaszcza że mamy do czynienia z tak młodymi aktorami – przecież tak często zdarza się, że oglądamy spektakl w zawodowym teatrze, a zapamiętujemy tylko odtwórców głównych ról.

Trzeba przyznać, że reżyser bardzo pomógł aktorom – skonstruował spektakl tak, żeby to właśnie oni stanowili jego centrum i żeby nic ich nie przyćmiewało. Oprócz gigantycznych penisów i dziwnych, odrażających masek, nie ma w rekwizytach i scenografii niczego przesadnie odbiegającego od normy, czy choćby zwracającego uwagę. Całość utrzymana jest w brązowo-szarej kolorystyce, na scenie ustawione są proste, drewniane meble: krzesła i dwa stoły, które po odwróceniu służą także za łóżka. Nieco dziwić może konfesjonał – trzeba jednak pamiętać, że jest on wzięty bezpośrednio z dramatu Różewicza, a w planie samego przedstawienia zdaje się symbolizować moralność bezustannie obserwującą Biankę. Poza tym są jeszcze drzewa – i lustra, zarówno normalne, odbijające, jak i lustra „na niby”, przezroczyste, przez które można patrzeć na to, co jest po drugiej stronie. To wszystko – ale nie jest to scenografia statyczna, wszystkie jej elementy jeżdżą po scenie, zmieniają swoje funkcje, co tylko potęguje wrażenie szaleństwa, jakie się wydarza przed naszymi oczami, a którego sprawcami są oczywiście aktorzy.

W warstwie treściowej – oglądamy przejmującą opowieść o kalekim dojrzewaniu. Bianka rodzi się – i zostaje odrzucona przez ojca, tylko dlatego że jest dziewczyną, nie chłopcem. Przez dłuższy czas ojciec udaje, że jej nie widzi, w związku z tym, matka ubiera ją jak chłopca. Ale fizyczność ma swoje prawa. Dziewczyna dojrzewa, zmienia się jej ciało – pojawiają się pierwsze potrzeby erotyczne, z którymi ona nie umie sobie poradzić. W końcu wychowywana była w rodzinie zachowującej typowy drobnomieszczański pozór, że seksualna sfera życia człowieka nie istnieje. Ale – tylko pozór, co Bianka nagle zaczyna dostrzegać. Okazuje się, że popęd jest tym, co determinuje zachowania właściwie wszystkich członków jej rodziny; dziadek przekupuje Paulinę, by oddała mu swoje pończochy i majtki, ojciec nie przepuści kucharce, nawet w trakcie gotowania zupy, a matka, choć niewątpliwie niezaspokojona, jest także seksem przerażona, skrzywdzona przez męża, który od początku tylko sprawia jej ból, i zdaje się nie zauważać, że jest dla niego zimna i obojętna. Dla Bianki to wszystko jest inne, obce – przeraża ją, ale i fascynuje jednocześnie (co widać po jej naiwnych erotykach, a jeszcze bardziej – w scenie otwierającej spektakl, w której Bianka z Pauliną czytają po kryjomu naukową biologiczną rozprawę, m.in. o członkach wielbłądów i krów morskich). Stąd te wielkie penisy, pojawiające się w najmniej spodziewanych momentach, a także dziwne, psychodeliczne sceny, w których bohaterowie przeistaczają się w kury, dziobią, gdaczą, tracą wszelkie ludzkie zahamowania i coraz bardziej osaczają Biankę.

Jej zagubienie wzrasta. Wyraźnie widać, że nie potrafi zdefiniować swojej tożsamości. Najpierw prosi swojego narzeczonego o to, by ich związek był właśnie mariage blanc – małżeństwem bez seksu. Jednak to jej nie wystarczy (może nawet bardziej jemu niż jej) – i w finałowej scenie nocy poślubnej Bianka mówi: „Ben, jestem twoim bratem”. I te słowa brzmią niezwykle przejmująco – znowu, dzięki aktorce. Pozostajemy sami – z przerażającym obrazem tego, do czego może doprowadzić obłudna moralność…

Studenci z Białegostoku wraz z Krzysztofem Rauem pokazali nam spektakl przejmujący – ale jednocześnie groteskowy i szalony. A przede wszystkim – pokazali nam siebie i to w sposób naprawdę wszechstronny, w sposób, którego mogliby im pozazdrościć warszawscy koledzy.

Teatrakcje
Iga Kruk
28 maja 2011
Portrety
Krzysztof Rau

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia