Kameleon współczesnego dramatu

Pół wieku temu w polskim, ale i światowym teatrze objawił się nowy dramaturg – Sławomir Mrożek. Wtedy to, dokładnie 27 czerwca 1958 r., miała miejsce prapremiera jego „Policjantów” w reżyserii Jana Świderskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Właściwy tytuł sztuki Mrożka – „Policja”, cenzurze kojarzył się wtedy zbyt jednoznacznie.

Jest taki rysunek Sławomira Mrożka: skalista wysepka obmywana falami oceanu. Na prawo i lewo majaczą większe lądy, niewątpliwie kontynenty. Na wysepce przy stoliku siedzi nad butelką wódki, z kieliszkami w rękach, dwóch osobników. Głowy w krakuskach zadzierają w górę, bo nad nimi frunie gołębica z oliwną gałązką w dziobie. „Chybaśmy znowu przegapili jakieś ważne międzynarodowe wydarzenie” – odzywa się jeden z nich. Mistrz kamuflażu Powinnością artysty jest właśnie niczego nie przegapić. Tworzyć w zgodzie z duchem czasu, bez względu na warunki. Mrożek w satyrycznych utworach – prozatorskich, dramatycznych czy rysunkowych – umiał przemycić głęboką prawdę o świecie, w jakim przyszło nam żyć.

Tworzył ironiczne łamigłówki intelektualne, które nigdy nie były aluzjami wprost, więc nawet cenzorzy pozostawali wobec nich bezsilni. W czasach PRL trudno byłoby znaleźć równego Mrożkowi mistrza kamuflażu. „Mistrzu! Mistrzu!” – wołał kiedyś na podwórcu Domu Literatów przy ul. Krupniczej 22 w Krakowie jeden z wielbicieli talentu Mrożka. Okna błyskawicznie się pootwierały, bo każdy się poczuł adresatem tych słów. Jedyne zamknięte okno należało właśnie do Mrożka. Gdyby jednak jego dramaty były tylko aluzyjne, nie znalazłyby tak szerokiego rozgłosu w świecie. Mrożek nie pisał na czyjekolwiek doraźne zamówienie, dlatego jego sztuki żyją po dziś dzień, jakkolwiek nie oddziałują na nas z taką siłą jak w czasach Polski Ludowej. Teatr zajmował wówczas wysokie miejsce w tzw. zbiorowej świadomości Polaków i nadsyłane z emigracji kolejne sztuki Mrożka miały duży wpływ na poszerzanie przestrzeni naszej wolności. Jego utwory sceniczne idealnie trafiały w stan ducha polskiej inteligencji lat 60., 70. i 80., nic więc dziwnego, że prawie każdym nowym odnosił Mrożek u widzów zasłużone sukcesy. Inaczej było z powściągliwą krytyką, która nawet w apogeum możliwości twórczych Mrożka nie zawsze doceniała go na miarę zasług. W jednym z felietonów, które w latach 70. minionego wieku drukował w miesięczniku „Dialog”, dawał przewrotne rady początkującym dramaturgom. Pisał, aby nie wyrywali się broń Boże zbyt wcześnie z arcydziełem, gdyż krytycy nigdy potem nie wybaczą im utworów niższej rangi. Mrożek regularnie zbierał od krytyki cięgi za każdy swój dramat po „Tangu”. W glorii „Tanga” Bo też ten właśnie utwór, głęboko zakorzeniony w polskości, uznany za polemiczny wobec „Wesela” Wyspiańskiego oraz dramatów Witkacego i Gombrowicza – jakkolwiek autor od tych asocjacji stanowczo się odżegnywał – jest zarazem ponadczasową i uniwersalną przypowieścią. Opowiada o uwikłaniu bohaterów w historię, instytucjonalizacji życia społecznego i atrofii rodzinnego, co wszelką indywidualność skazują na zagładę. Skoro wszystkie chwyty stają się jednakowo uprawnione, nawet bunt stracił na znaczeniu. Autor zdrowo szydzi ze wszystkich – zarówno nowoczesnych, jak i obskuranckich poglądów współczesnych strasznych mieszczan, z ich konformistycznej postawy dającej pole do popisu różnego autoramentu chamom, którym nietrudno zasmakować w podsuwanej niemal pod sam nos władzy. Gorzko też ironizuje na temat niemocy sztuki. Inteligenccy bohaterowie Mrożka dochodzą do wniosku, że tragedia jest już niemożliwa, najwyżej farsa. „Tangiem” Mrożek tak wysoko ustawił sobie poprzeczkę, że aż do „Emigrantów” kolejne teksty okazywały się nie takie… A przecież „po drodze” zdarzało się Mrożkowi napisać choćby takie arcydzieło jak „Rzeźnia” zajmująca się opozycją między tym, co klasyczne i wysublimowane w sztuce, a tzw. samym życiem, które w postaci odgłosów zarzynanych zwierząt zakłóca przebieg galowego koncertu w filharmonii. W tym słuchowisku – szybko przyswojonym przez teatr – dał wyraz przekonaniu, że człowiek pod cienką osłoną kultury skrywa ciemne instynkty i zimne okrucieństwo. Ukazał jego deprawację, a w konsekwencji klęskę. Proroczy tekst obnaża bezsens naruszania w imię sztuki tabu ludzkiej cielesności oraz przekraczania przez artystów kolejnych granic (szczególnie dobrego smaku). Wizja końca kultury Kiedy podczas prapremiery „Rzeźni” (w 1975 r. w warszawskim Teatrze Dramatycznym) dyrektor Filharmonii (Andrzej Szczepkowski) zachęcał widzów do zrzucenia krępującej odzieży i zapraszał do udziału w koncercie na woły, obuch i siekierę, a Rzeźnik (Zbigniew Zapasiewicz) wysypywał z wora stos noży, odczytywano to jako wróżbę końca kultury europejskiej i zapowiedź barbarzyństwa. Po doświadczeniach awangardy lat 90. z pochodem rozmaitych teatralnych mód, z młodym brutalizmem na czele, propozycja powrotu do natury przestała brzmieć szyderczo. Raczej jak hasło kolejnego happeningu. Dziś obrotny menedżer zamieniający filharmonię w szlachtuz mógłby liczyć na awanse, apanaże i pełne uznanie „idących z duchem czasu” krytyków. W „Pieszo” zajął się Mrożek rozpadem dawnego i początkami nowego świata, który spowodowała druga wojna światowa. Pokazał reprezentantów ludu, którym wojna – paradoksalnie – przynosi posmak prawdziwej wolności, dając okazję wykazania się zmysłem praktycznym, na przykład handlowym. Przybierze też, niestety, wynaturzoną formę bandyckiego procederu polowania na ukrywających się Żydów. Wygnańczy los połączy prosty lud z przedstawicielami umysłowej elity. Gdyby nie burza historycznych przemian, wcześniej zapewne nie mieliby okazji do wymiany zdań, w czym Mrożek unaocznił ironiczny aspekt wojny. „Ambasador” z kolei, przewrotna opowieść o dyplomatycznych zmaganiach przedstawiciela niewielkiego kraju na terytorium olbrzymiego mocarstwa, poruszał śmiałością diagnoz w czasach, gdy opieka Wielkiego Brata ze Wschodu była w Polsce realnym zagrożeniem. Na przełaj przez historię Kiedy więc na polskich scenach pojawiły się „Wdowy”, grono mrożkologów dało upust podszytemu niesmakiem zdziwieniu, że autor zabawia się pisaniem błahych fars. Dramaturg odpowiedział „Miłością na Krymie”. Żadna z jego sztuk nie wprawiła krytyki w takie zakłopotanie, jak ta „komedia tragiczna w trzech aktach”, czyli literacki bieg na przełaj przez 80 lat historii XX wieku. Sztuka o epickim rozmachu, obejmująca trzy historyczne epoki Rosji, a więc i Europy. W tym najbardziej złożonym i niejednoznacznym utworze scenicznym, wzbogaconym w finale odniesieniami nadrealistycznymi, autor poddał bezlitosnej wiwisekcji fenomen tzw. słowiańskiej duszy. Nieprawdopodobne zawirowanie opinii dotyczyło też dołączenia przezeń słynnych dziesięciu punktów, w których ściśle określił granice ingerencji reżyserskich. Nie minęło wiele czasu, gdy ponownie namieszał w teatrologicznych głowach swoimi beztrosko rozrywkowymi „Wielebnymi”. Jakby na przekór oczekiwaniom pisze też „Piękny widok”, gdzie egzystencjalne niepokoje autora po raz pierwszy otrzymały doraźnie publicystyczną oprawę, jaką była wojna na Bałkanach. Jakkolwiek spojrzeć na utwory sceniczne autora „Krawca”, na pewno nikogo nie pozostawiały obojętnym. Podczas Festiwalu Mrożka urządzonego w Krakowie w 1990 r. zapytano go, czy czuje się klasykiem. Odpowiedział, że gdy wstał rano z łóżka, zastanawiał się, co zjeść na śniadanie. Postanowił, że jajeczko na miękko. – No i sami państwo pomyślcie – powiedział. – Tu niby klasyk, a je jajeczko?… Z biegiem lat jego utwory zyskują na wartości, skłaniając bardziej do namysłu niż do niefrasobliwego śmiechu. Bo, jak sam pisał w 1988 r., „jako dostarczyciel rozrywki, teatr dawno już przegrał z kinem, leżącego dobiła telewizja, a jeśli cudem jakimś próbuje jeszcze zipnąć, przegryza mu gardło wszelakie wideo”. Zdaniem dramaturga teatr – skoro jeszcze skądinąd żyje – „odpowiada innym potrzebom poza sztuką rozrywki”. Można się spierać co do bieżącej aktualności sztuk Sławomira Mrożka. Może nie są już tak dotkliwie szydercze jak w czasach PRL. Ich prawdziwa moc jednak nie zamyka się w ostrzu satyrycznego spojrzenia. Przenika je niepodrabialna, właściwa tylko Mrożkowi, tajemnicza aura, w której konkret zadziwiająco splata się z metafizycznym dreszczem. Przez 50 lat na scenach pojawiło się 37 dramatów Mrożka: w latach 50. dwa, w 60. i 70. – po 12, w 80. – sześć, w 90. – trzy i w XXI wieku – dwa. Można mieć nadzieję, że – jak to ma w zwyczaju – jeszcze nas twórczo zaskoczy.

Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita
16 maja 2008

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia