Kamerzyści z Drabiny

Słynna La Scala: miejsce owiane legendą, instytucja będąca świadkiem historycznych premier, ikona świata muzyki.

Innymi słowy, renomowana marka. Ale ile rzeczywistych walorów artystycznych kryje się za tą bogatą w historię marką dziś? Jeden z ich produktów eksportowych, orkiestra kameralna Cameristi della Scala, zawitał właśnie do Warszawy w ramach poświęconego muzyce barokowej tournée.

Muzyka instrumentalna baroku blednie zazwyczaj przy utworach wokalnych i tak też było tym razem, gdy występ solistki, Danieli Pini, wykonującej arie Vivaldiego i Haendla, przyćmił repertuar koncertujący. Wykonała ich w sumie sześć (Agitata da due venti z III aktu opery Griselda, Armatae face et anguibus z oratorium Juditha triumphans, Vedrò con mio diletto z I aktu opery Il Giustino, Ombra mai fu i Crude furie degli orridi abissi z opery Kserkses). Nie do końca podołała ona szalonym koloraturom Vivaldiego, szczególnie w pierwszej z arii, zaś w Armatae face et anguibus zabrakło jej nieco dramatycznego ognia. Jej dość lekki głos znacznie lepiej sprawdził się w długich ariach lirycznych, pozbawionych galopujących pasaży. Z pewnością lepiej wypadłaby w mniejszej przestrzeni, niż duża sala koncertowa Filharmonii Narodowej, miejsce niezbyt barokowe: widzowie siedzący w dalszych rzędach mogli narzekać na jej projekcję. Koncert mógłby z powodzeniem odbyć się na Sali Kameralnej również dlatego, że nie dopisała frekwencja (być może przez wysokie ceny biletów): sala koncertowa świeciła pustkami.

Występ flecisty, Massimo Mercelliego, nie należał do najbardziej zapadających w pamięć. Nie ma to żadnego związku z jakimkolwiek brakiem w jego umiejętnościach i zdolnościach interpretacji: zagrał on po prostu jeden z tych barokowych koncertów, które przelatują słuchaczom przez uszy nie pozostawiając po sobie śladu i o których trudno powiedzieć cokolwiek innego, niż to, że były one... barokowe. Tartini, on jest bowiem autorem dzieła, nie chciał być może – będąc przecież wielkim skrzypkiem i kompozytorem tak ważnych dzieł na ten instrument – tracić interesujących pomysłów na flecistów. Całe szczęście, pan Marcelli powrócił na scenę by zagrać partię fletu w arii Sol da te mio dolce amore, znajdując tym samym znacznie lepsze pole do popisu, aria ta jest bowiem równie wymagająca wobec obu solistów. Dyrygent, Ernest Hoetzl, dość dobrze udawał potrzebnego. Ani na moment nie dało się po nim poznać, że występuje w roli „piątego koła u wozu", bo tym właśnie jest dyrygent w ansamblu o tym charakterze, złożonym z muzyków takiego kalibru, jak Cameristi della Scala. Wykonał nawet, podczas jednego z utworów zabawny taniec, który wyraźnie rozbawił publiczność.

Repertuar koncertu był w pełni poświęcony barokowy, ale - według dzisiejszych standardów - Cameristi della Scala są orkiestrą kameralną, nie historyczną. W połączeniu z niezbyt trafionym wyborem miejsca koncertu, brakowało nam pewnej autentyczności. Zatem, pomimo budującego wielkie oczekiwania pochodzenia zespołu, oraz pomimo tego, że koncert nie był bynajmniej pozbawiony pozytywów, musimy skonstatować, iż nawet w kontekście trwającego sezonu artystycznego, była to rzecz miła i ciekawa, ale nie nadzwyczajna.

Krzysztof Żelichowski
Dziennik Teatralny Warszawa
18 lutego 2022
Wątki
#MUZYKA

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia