Karykaturalnie oszpecony Fredro

"Śluby panieńskie" - Bartłomiej Wyszomirski - Teatr Capitol, Warszawa

Po obejrzeniu filmu Filipa Bajona "Śluby panieńskie", zrealizowanego niby według komedii Aleksandra Fredry, a de facto będącego czymś w rodzaju telewizyjnej "Bożej podszewki" bis (pod względem szyderczego ukazania dworku szlacheckiego i życia jego mieszkańców), myślałam, że już gorszej karykatury Fredry być nie może. Myliłam się. Najnowsza premiera "Ślubów panieńskich" w Teatrze Capitol swoim prymitywizmem, karykaturalną interpretacją sztuki i degradacją naszego największego komediopisarza prześcignęła film.

U Bajona polska szlachta to wyjątkowy ciemnogród. Szlachcic czy parobek, bez różnicy - dla reżysera to taki sam prostacki ludek. O tzw. kindersztubie pewnie nikt tutaj nie słyszał. Przy takiej interpretacji jednej z najlepszych komedii Fredry, i w ogóle sztuk komediowych w całej naszej literaturze, chyba nie zdziwiłoby mnie, gdyby Bajon akcję sztuki umieścił na przykład w oborze, gdzie pośród trzody chlewnej silnie podchmieleni szlachcice i szlachcianki prowadziliby dysputy na temat zalotów miłosnych.

W Teatrze Capitol też oszpecono Fredrę, choć w inny sposób. Akcja sztuki przez cały czas toczy się współcześnie w pomieszczeniu fitness wyposażonym w prawdziwy sprzęt sportowy, jak rower bieżnia, rower wioślarz, a także ogromne piłki, stół do masażu itp. Wszystko to jest aż do przesady używane przez aktorów w trakcie spektaklu. To nic innego jak reklama sprzętu, wszak "fitnessowa" firma sponsoruje przedstawienie. Efekt jest taki, że kształt inscenizacyjny spektaklu został dostosowany do owej reklamy i powstał spot reklamowy. W tej sytuacji co najmniej dziwacznie brzmi tekst sztuki Fredry. U autora jest dworek szlachecki, ogród, słynna altanka, gdzie bohaterowie sztuki przebywają i toczą ze sobą rozmowy. W przedstawieniu zaś trudno siłownię czy saunę nazwać choć cieniem dworku, ogrodu czy altanki. Nie mówiąc już o przeraźliwym amatorstwie wykonawców czy pożałowania godnej reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego.

Role tak są wykoślawione, że brak słów na określenie tego, co widzimy. Jedynie Adam Biedrzycki jako Radost prezentuje "normalny" warsztat aktorski. Pozostałe role są nie do przyjęcia. Marcin Chochlew gra Gustawa w konwencji komiksowego serialu klasy D (nie wiem, czy jest niższa kategoria). Artur Pontek obsadzony w roli Albina to nieszczęście. I nie z tego powodu, że aktor ma najwyżej 110 cm wzrostu, ale dlatego, że zupełnie nie wie, kogo gra, i okropnie się wygłupia, co jest wielce irytujące.

Zresztą wygłupiają się tu wszyscy wykonawcy i okropnie się śmieją. Tylko publiczność się nie śmieje, a zastanawia, do czego ma służyć scena, w której Dobrójska (przerysowana rola Haliny Bednarz) wjeżdża na stole do masażu upozowana na Buddę? Dlaczego Aniela (Julia Kołakowska) robi miny, nienaturalnie wykrzywia twarz, próbuje mówić basem i do tego udaje dziewczynkę w wieku przedszkolnym? Z jakiego powodu Beata Sadkowska prowadzi rolę Klary wciąż na jednej, fałszywej nucie i popija wino wprost z butelki, co wśród meneli określa się jako łyk "z gwinta", a co można odebrać jako promocję takiego stylu bycia. Tu trzeba dodać, że jest to spektakl przygotowany głównie dla szkół. Właśnie "Śluby panieńskie" zainaugurowały nową w tym teatrze Scenę Młodzieżową. Groza!

Trudno mi sobie wyobrazić, by na przykład Francuzi swojego wielkiego komediopisarza Moliera ośmieszali, karykaturowali, degradowali. Wręcz przeciwnie, z dumą podkreślają, iż Francja jest ojczyzną Moliera. Tak dzieje się też w innych krajach, gdzie narody szanują i kultywują pamięć swoich wielkich pisarzy, artystów, kompozytorów.

A u nas? Z racji 200. rocznicy urodzin Juliusza Słowackiego ubiegły rok był Rokiem Słowackiego. Owszem, zrealizowano wiele dzieł naszego wieszcza w kinie i w teatrze. Wspólnym mianownikiem tych przedsięwzięć była (poza nielicznymi wyjątkami) "szkodliwość czynu", że użyję terminu prawniczego. Utwory Juliusza Słowackiego najczęściej służyły bowiem reżyserom do kpiny z autora, jego degradacji i bezczelnej karykatury jego dzieł. Dość przypomnieć filmową "Balladynę" w reżyserii Dariusza Zawiślaka, przynoszącą wstyd polskiej kulturze na arenie międzynarodowej. Ten obsceniczny kicz był wszak pokazywany za granicą i reprezentował - o zgrozo - Polskę w ramach obchodów Roku Słowackiego. Teraz mamy Rok Chopina. Oprócz wspaniałych koncertów, wystaw, także i teatry włączyły się do upamiętnienia 200-lecia urodzin naszego największego kompozytora. I znów nie zabrakło kpiny, oszpecenia postaci, przypisywania Chopinowi rzeczy degradujących go jako człowieka. I tak jest ze wszystkimi naszymi klasykami czy bohaterami narodowymi.

W tym szkalowaniu i umniejszaniu znaczenia naszego dorobku kulturalnego znajduję coś tajemniczego. Coś, czego publicznie się nie wyjawia, ale precyzyjnie, według zamierzonego planu, realizuje. Brukanie dzieł wielkich polskich klasyków, niszczenie naszej narodowej literatury utwierdzającej nas, Polaków, w naszej narodowej tożsamości, nie dzieje się przypadkowo i bez wiedzy decydentów od kultury. Na tę antypatriotyczną, antypolską działalność - jak widać - jest nie tylko przyzwolenie władz, ale, powiedziałabym, wręcz zachęta do tego. Bo na finansowanie tych żenująco marnych artystycznie i niszczących polską kulturę przedsięwzięć obecne władze nie żałują grosza. Myślę, że nie pójdę za daleko, jeśli taką działalność, która wyszydza wszystko, co polskie, katolickie, narodowe, a więc to, co spaja państwo i Naród, określę jako drogę prowadzącą do osłabienia, a w konsekwencji do dekonstrukcji państwa polskiego. Teatr na tej drodze odgrywa ogromną rolę. Niestety.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
22 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia