Katastrofa w Operze ma na imię Halka
"Halka" - reż: Waldemar Zawodziński - Opera Krakowska w KrakowiePremierowy spektakl "Halki" Stanisława Moniuszki w krakowskiej Operze był nieudany pod każdym względem. Wokalnym, muzycznym, przede wszystkim jednak inscenizacyjnym. Oglądaliśmy zagubionych aktorsko, w większości niedysponowanych wokalnie śpiewaków, zagłuszanych dodatkowo przez nie najlepiej prowadzoną orkiestrę
"Halka" Stanisława Moniuszki jest utworem problematycznym. To kanon i koturn. Sam nigdy nie miałem serca do ckliwej, śmiesznej opery o nieszczęśliwej miłości biednej góralki do bogatego szlachcica, okraszonej kilkoma szlagierami śpiewanymi zarówno w teatrze operowym, jak i podczas operetkowych gal, czy przy różnych biesiadach. Operowe inscenizacje "Halki", autorstwa zasłużonej dla popularyzacji Moniuszki w Polsce Marii Fołtyn, grzeszyły z kolei gustem rodem z cepelii. Góralskie ciupażki, kontusze, karabele, futrzane czapy. Plus fatalne aktorstwo śpiewaków. Umowa umową, ale takiego teatru operowego nie sposób dzisiaj traktować serio.
Twórca krakowskiej inscenizacji, Waldemar Zawodziński, zapowiadał nie lada atrakcje.
Spektakl miał pokazywać znaną historię z kobiecej perspektywy, reżyser anonsował także liczne niespodzianki scenograficzne oraz solistę MET, Mariusza Kwietnia w partii Janusza. Kwiecień zaniemógł, feministyczne ujęcie tematu od razu należało włożyć między bajki, a scenografia, owszem, zaskakiwała - ale wyjątkowo złym gustem.
Premierowy spektakl był bowiem nieudany pod każdym względem. Wokalnym, muzycznym, przede wszystkim jednak
inscenizacyjnym. Już pierwszy akt wyznaczał pułap oczekiwań. Widzowie, otoczeni zewsząd błyszczącą blachą falistą rodem z prowincjonalnej tancbudy, przyglądali się zdarzeniom scenicznym, tak jak czereda zaspanych biskupów oraz kilka staruszek w kapelutkach, które reżyser usadził grzecznie na proscenium w srebrnych fotelach.
Natomiast na pierwszym planie oglądaliśmy zagubionych aktorsko, w większości niedysponowanych wokalnie śpiewaków, zagłuszanych dodatkowo przez nie najlepiej prowadzoną orkiestrę pod dyrekcją Łukasza Borowicza.
W kolejnych aktach scena przypominała plastikowy ogród-labirynt jak ze złego snu Petera Greenawaya, nad którym otwierała skrzydła monstrualna ćma z kościotrupkiem na kadłubku. Kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, czekała widzów jeszcze jedna niespodzianka. Gigantyczny krzyż
z tłem, w zamierzeniu nawiązującym, zdaje się, do Bruegla. Koszmarny widok.
W tej sytuacji sceny z udziałem czeredy rozmodlonych dzieci, ubranych w szare worki pokutne, łzawy latawiec "na gór szczycie", wreszcie bazarowa suknia ślubna Zofii, wydawały się zaledwie konsekwencją pozostałych scenicznych absurdów.
Zawiedli również artyści. Z rolą tytułową nie poradziła sobie doświadczona Ewa Biegas. Początkowo zbyt forsowała pięknie brzmiący sopran, czego przykre efekty usłyszeliśmy w finale. Stanisław Kufluk był dla odmiany tak mało wyrazisty, że w roli Janusza sprawiał wrażenie statysty. Co z tego, że Tomasz Kuk jako jedyny sprostał oczekiwaniom i partię Jontka zaśpiewał bezbłędnie, a balet krakowskiej Opery tym razem zatańczył ładnie - polonez, mazur i góralszczyzna wypadły przyzwoicie. To o wiele za mało jak na standardy oczekiwań melomana przyzwyczajonego do kinowych transmisji najlepszych scen operowych świata. Tymczasem krakowska "Halka" jest jak szpetna, nieruchoma ćma z czaszką w drugim akcie. Nowoczesność dla najmniej wymagających.