Każda rola zostawia ślad w psychice

rozmowa z Andrzejem Chyrą

Z Andrzejem Chyrą rozmawia Jacek Cieślak

RZ: Czy koniec wakacji dla aktora jest równie przykry jak kiedyś powrót do szkolnej bądź uniwersyteckiej ławy?

Właściwie nie miałem wakacji i wchodzę w nowy sezon zmęczony. Patrzę z zazdrością na kolegów, którzy pracują ze świeżymi siłami. W pewnym wieku wakacje są koniecznością.

A co najbardziej pana relaksuje?

Intensywne uprawianie sportu. Windsurfing, narty, rower, pływanie. Wyjazdy za granicę. Te prywatne. Odrywam się wtedy od spojrzeń ludzi, których nie znam, a którzy mnie znają. Czasami takie przelotne znajomości są sympatyczne, ale bywa, że męczące.

Gdzie pana sława jeszcze nie dotarła?

Na szczęście, w którą stronę bym się nie ruszył, jest takich miejsc mnóstwo. Lubię poznawać nowe. Ostatnio ktoś mi opowiadał o wyprawie na Saharę. To mogłoby być coś ciekawego. Tam nie musiałbym leżeć w hotelu, choć nie jestem typem, który potrzebuje dużo adrenaliny. Raczej zmiany otoczenia, które skupiłoby całą moją uwagę, żebym nie musiał myśleć o tym, co mnie czeka w nowym sezonie albo denerwuje w życiu.

Pytam pana o sposoby na relaks, bo gdyby poszukać aktora, który dotyka swoimi rolami najtrudniejszych problemów naszej historii i współczesności, to padłoby na pana. Czuje pan ich ciężar? Po „Długu” pan mówił, że nie.

Teraz już nie mógłbym powiedzieć, że role nie pozostawiają żadnego śladu w mojej psychice. Na pewno nie jestem takim wesołym chłopcem jak kiedyś. Może to się wiąże z wiekiem. Największe zmęczenie odczuwam po próbach teatralnych, które są niezwykle intensywne i wymagają eksperymentowania na sobie. Taka była praca nad „(A)polonią”. Błądziliśmy z Krzysztofem Warlikowskim bardzo długo, szukając formy dla dwóch moich postaci – Herkulesa i Sędziego, skrajnie różnych, jeśli chodzi o temperaturę emocji i sposób grania.

Trudność polegała również na tym, że w spektaklu zdarzenia rozgrywają się symultanicznie, koledzy wchodzą w interakcje, napędzają się wzajemnie, tymczasem mój rytm często nie jest skorelowany z nimi. Gram sam ze sobą i muszę utrzymać wewnętrzne napięcie przez dwie godziny, nie mając szansy na ekspresję wynikającą po prostu z dialogu. Wszystko ma się kotłować we mnie. Na szczęście trudne sytuacje bywają inspirujące. Tak się urodził pomysł, że zagram z makijażem Jokera. To skojarzenie uświadomili mi po fakcie koledzy.

Dało niesamowity efekt. Nie ma chyba nic gorszego niż Sędzia, który jest diabłem. Trudno lepiej pokazać niesprawiedliwość świata. Ale czy po takich rolach można spokojnie zasnąć?

Mija godzina, dwie. Trzeba się otrząsnąć. Iść spać.

I nie dręczą pana ponure myśli o złu tego świata?

Niestety.

Przypisano pana do zła.

Ostatnio znowu dostałem propozycję grania strasznego gościa.

Kolejnego strasznego gościa.

Fajnych mi nie proponują. Ale nie przesadzajmy. W spektaklach Krzyśka Warlikowskiego świat nigdy nie jest wesoły i każdy, kto u niego gra, musi dźwigać brzemię zła. Każdy bohater ma na pieńku ze sobą, z życiem, z Bogiem. Trudno powiedzieć, że moje role są wyjątkowe.

Ale jeśli bohaterowie dzielą się na ofiary i katów – pan gra raczej tych drugich.

No tak. Ostatnia moja „przyzwoita” rola zdarzyła się w „Uroczystości” Grzegorza Jarzyny. Wtedy grałem ofiarę.

Czy role tłumaczą panu świat? A może są szczepionką na jego zło?

Role przypominają mi różne sytuacje z życia. Teatr oddziela fikcję od rzeczywistości. Nawet straszne historie przyjmujemy jak bajki. Wtedy łatwiej jest nam żyć.

To jest tak jak z oglądaniem horrorów, które, paradoksalnie, uwalniają od lęku?

Tak. Ale proces, o którym mówię, przebiega znacznie głębiej. Rzeczywistość zamieniła się w bajkę. Zwłaszcza ta medialna. Wszystkie straszne informacje, jakie do nas docierają, stają się nierzeczywiste. Można mówić o samoobronie ludzkiego umysłu poddawanego nieustannej presji. Ja też, jeszcze rok temu, przejmowałem się tym, co było w mediach. Ale przestałem czytać gazety, oglądać telewizję i moje życie nie stało się uboższe. Mógłbym nawet powiedzieć, że stało się pełniejsze, bogatsze. A na pewno rzadziej się irytuję.

Chodzi o naszą politykę?

Politykę w ogóle. W każdej dziedzinie daje o sobie znać jakaś polityka, która okazuje się manipulacją. A kiedy nie spełnia się w działaniu – a zazwyczaj się nie spełnia, ujawnia swoją fikcyjność. Zacząłem sobie to uświadamiać po tym, jak zagrałem w filmie Jacka Borcucha „Wszystko co kocham”. To jest historia o licealistach, którzy mają punkowy zespół i wchodzą w dorosłe życie. Można powiedzieć, że to taka prosta, ciepła historia. Ale toczy się w 1982 r., w okresie stanu wojennego. Zagrałem ojca głównego bohatera, oficera Marynarki Wojennej. Sytuacja polityczna odciska piętno na postaciach, jednak, tak naprawdę, pozostaje marginesem. Tymczasem podczas jednego z wywiadów, dziennikarka zapytała mnie, czy wyważone pokazywanie oficera w stanie wojennym nie jest czasem moralnym relatywizmem.

Jak pan zareagował?

Osłupiałem. I zrozumiałem, że nakłanianie nas, byśmy na wszystko patrzyli z perspektywy polityki, jest paranoją. Dlaczego mamy myśleć tak jak politycy? Film Jacka Borcucha uzmysłowił mi, że życie tak naprawdę toczy się poza polityką. W rodzinie, pomiędzy przyjaciółmi. Każdy z nas próbuje coś osiągnąć. Zrobić. Wykonać. Kupić. Spotkać dziewczynę. Chłopaka. Polityka jest tylko tłem. Nie dajmy się przez nią zwariować, bo to fikcja. Co mnie obchodzi opinia albo decyzja Napieralskiego z SLD, wchodzącego w alians z PiS. Przecież jutro już go nie będzie. Nie ma się co w takie gry angażować, bo się wyjdzie na pajaca. Brać na poważnie programy polityków to naiwność.

Grając w „Katyniu”, musiał się pan jednak w sprawy polityki zagłębić i zastanowić nad postawą Jerzego, który cudem uniknął śmierci w katowni NKWD i wrócił do kraju w szeregach Ludowego Wojska Polskiego.

Kiedy Andrzej Wajda po raz pierwszy pokazał mi scenariusz, planował zupełnie inny film. To była o wiele bardziej kameralna historia, głównie o losach Jerzego. Drugi wątek opowiadał o Generałowej. To się później zmieniło.

Dlatego, że nie można było zrównać racji wdowy po zamordowanym generale i oficera LWP, który uosabiał stalinowską Polskę?

Tak. Trudno mówić o presji wywieranej na Andrzeja Wajdę, ale musieliśmy pamiętać o Rodzinach Katyńskich, a to mogło mieć wpływ na kształt scenariusza. „Katyń” miał być pierwszym filmem o zbrodni NKWD. To nad nami ciążyło i zobowiązywało do bardziej wyważonego, ostrożniejszego myślenia. Scenariusz w pierwotnej formie mógł wzbudzić kontrowersje.

Jednak samobójstwo Jerzego, popełnione pod wpływem rozmowy z Generałową, wypadło niewiarygodnie.

Nie wiem. Ta scena została dopisana na późniejszym etapie prac.

Najmocniej wypada kwestia pana bohatera: „Guziki. Zostaną po nas tylko guziki”.

Grając Jerzego czułem, że ten facet jako jeden z nielicznych przestał wierzyć w polski mit. Każdy naród ma swoje mity i je hołubi, ale myślę, że nasze są jak z bajki. Odrywają Polaków od rzeczywistości. Mity wielkości i honoru, choć wzniosłe i piękne, są nierealne, a w czasie II wojny światowej stały się anachroniczne. Świat jest inny. Trudno to wszystko poskładać. Jest w nas wiele sprzeczności. Niekonsekwencji.

Co pan ma na myśli?

A choćby to, że jedną z najważniejszych postaci dla Polaków jest Józef Piłsudski. A przecież to był niezwykle pragmatyczny polityk. Żaden święty i dobry wujek. Czcimy go, ale nie naśladujemy.

Pan nie był wychowany w duchu polskiej bajki?

Nie. Moi rodzice są z nowej rzeczywistości. Nie mieli korzeni inteligencko-narodowych. Ojcu wcześnie umarli rodzice i musiał się odnaleźć w powojennym świecie. Nie dorobił się kokosów, choć był w partii. Ciężko pracował w górnictwie. Myślę, że wielu Polaków żyło tak jak on.

Czy kiedy Feliks Falk kręcił „Komornika”, celowo wybrał plany filmowe w Wałbrzychu i jego okolicach, żeby mógł pan grać w miejscach swojego dzieciństwa – kiedyś pewnie pięknych, a dziś przeżywających ekonomiczną katastrofę?

Wałbrzych przeżył straszną pauperyzację, a chodziło o to, żeby komornik działał w ekstremalnie trudnych warunkach społecznych. Z jednej strony było mi smutno, bo zapamiętałem Wałbrzych w słońcu, tętniący życiem, pełen energii. Niemal metropolię. Z drugiej, nawet w zdegradowanym pejzażu miałem wrażenie, że to miejsce oswojone. Czułem się jak u siebie. To mimo wszystko pomagało.

Ostatnią scenę, kiedy Lucek pokazuje, że nie pójdzie na żaden zgniły kompromis, kręciliśmy na cmentarzu, na którym leży mój dziadek. Ale Polska jest nieprzewidywalna. Byłem ostatnio w Złotoryi, gdzie również mieszkałem w dzieciństwie. Zobaczyłem niesamowite miasto: ludzie się do siebie uśmiechają, choć przecież gospodarka tam nie kwitnie. Niebywałe. W Wałbrzychu została moja babcia. Wiele rzeczy przyjmuje jako dopust boży.

Jak zrozumieć komornika, który nie waha się zajmować mienia nawet na sali intensywnej terapii, gdzie leżą ciężko chorzy?

Myślę, że każdy z nas może się zapędzić. Zwłaszcza kiedy nie jest akceptowany. Poza tym Lucek zawsze był nieobliczalny. Dlatego wpada z jednej skrajności w drugą. Tak jak potrafił rekwirować wszystko, tak może wszystko rozdać. Myślę, że przemianę przeżywa dopiero w ostatniej scenie, kiedy odrzuca kompromis i wygarnia wszystkim, że są zakłamani. Taka postawa kusi. Podoba mi się taka ideowość. Czasami marzy mi się, żeby skończyć z aktorstwem. Ale nie jestem tak bezkompromisowy jak Lucek. Zapewnienie sobie materialnych podstaw bytu ma dla mnie znaczenie. Zawodowa satysfakcja również.

Co będzie z paryską premierą „Tramwaju zwanego pożądaniem” w paryskim Odeonie?

Wciąż nie mam przetłumaczonego tekstu. A czasu jest coraz mniej. Cztery miesiące. Od początku pomysł był zwariowany, ale z dnia na dzień staje się jeszcze bardziej szalony. To mi się w nim najbardziej podoba.

Czym był dla pana występ w Awinionie?

Zagraliśmy w Pałacu Papieskim. O tym marzy każdy aktor. Recenzje były wyjątkowo zgodne – entuzjastyczne. Po takim wydarzeniu wszyscy mówią: powtórzcie sukces. Nie bardzo jest jak. Ale „Tramwaj zwany pożądaniem” w paryskim Odeonie, po francusku, z Isabelle Hupert – to jest na pewno wyzwanie.

Andrzej Chyra

Jeden z najważniejszych i najpopularniejszych polskich aktorów średniego pokolenia. Przełom w jego karierze przyniosła rola Gerarda, brutalnego egzekutora w filmie „Dług” Krzysztofa Krauzego, za którą dostał główną nagrodę aktorską na gdyńskim festiwalu w 1999 roku. Sukces ten powtórzył w 2005 roku, grając główną rolę w filmie „Komornik” Feliksa Falka. Popularność u masowej widowni przyniósł mu udział w „S@motności w sieci”. Zagrał też Lecha Wałęsę w „Strajku” Schloendorffa. W „Katyniu” Andrzeja Wajdy kreuje tragiczną postać Jerzego, który cudem uratował się z sowieckiej niewoli. Obecnie jest członkiem zespołu Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Razem z nim święcił triumfy „(A)polonii” na tegorocznym Festiwalu Awiniońskim. U Warlikowskiego zagrał m.in. Dionizosa w „Bachantkach” (2001), Antonia w „Burzy” (2003), Chanana i Adama.S w „Dybuku (2003), a także Roya M.Cohna w „Aniołach w Ameryce” (2007). Występował także w „Uroczystości” (2001) i „Don Giovannim” (2006) Grzegorza Jarzyny. Ma 45 lat, jest absolwentem warszawskiej PWST – na wydziałach aktorskim i reżyserii.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
2 października 2009
Portrety
Andrzej Chyra

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...