"Kibole ze sztuki Fredry"

Rozmowa z Wiktorem Zborowskim

Wiktor Zborowski rolą Rejenta Milczka obchodzi 40-lecie pracy. Dziś premiera "Zemsty".

Wiktor Zborowski przed premierą "Zemsty" o swoim życiu teatralnym rozmawia z Jackiem Cieślakiem

Plakat do "Zemsty" w stołecznym Och-Teatrze pokazuje pana jako Rejenta i Cezarego Żaka - Cześnika w biało-czerwonej, kibolskiej charakteryzacji, skłóconych, ale i połączonych na śmierć i życie.

Wiktor Zborowski: Reżyser Waldemar Śmigasiewicz przyjął, że to będzie "Zemsta" biało-czerwona, bo sztuka Fredry jest bardzo zakorzeniona w polskości, napisana bez litości dla naszych charakterów. Sądzę, że powtarzają się na całym świecie, ale nie w takim natężeniu jak w Polsce, co stanowi problem co najmniej od czasów bitwy pod Grunwaldem. Końcowe zawołanie: "Zgoda, a Bóg wtedy rękę poda" nie jest stwierdzeniem faktu, tylko wołaniem o spełnienie kardynalnego warunku. Wołaniem na puszczy, bo ten warunek nigdy nie był i nie będzie spełniony.

Może Polacy bez konfliktu żyć nie mogą? Wszędzie, gdzie jesteśmy, trwa polskie piekło.

- Ono jest wszędzie i cały czas. Do końca życia nie zapomnę meczu polskiej reprezentacji, bodajże w Stavanger w Norwegii. Kiedy zaczęliśmy wygrywać, polscy kibice zamiast się cieszyć, pobili się między sobą. Chyba naprawdę jesteśmy narodem kiboli.

Czy pan również, pod pozorami spokoju, skrywa kibolski charakter?

- Nawet jeżeli jesteśmy dobrze wychowani i przeciwstawiamy się kibolowi w nas - zawsze, prędzej czy później, odzywa się, bo nasiąkamy atmosferą polskiego życia, któremu brakuje mądrej wyrozumiałości. Bardzo się staram nie być kibolem, ale nie zawsze mi to wychodzi.

Grał już pan w "Zemście" w 1990 r. w reżyserii Gustawa Holoubka w Ateneum. To był czas początków wojny na górze, która trwa już 23. rok.

- Robiliśmy to przedstawienie ze świętej pamięci Gustawem Holoubkiem, nie oglądając się na polityczne aktualności, w kontuszach i w realiach epoki. Z wielką przyjemnością grałem Papkina, rolę nazywaną Hamletem komedii. Przez ostatnie dwa lata namawiałem Krysię Jandę, by koniecznie przypomniała "Zemstę". Myślę, że trafiliśmy w czas. Gdy Krysia zapytała, kogo chcę grać, odpowiedziałem, że w roli Papkina powinien wystąpić człowiek młody. A jeśli młody, to tylko Artur Barciś, a ja wybrałem Rejenta. Od dawna o tym marzyłem. Widziałem w tej roli Jacka Woszczerowicza, Władysława Krasnowieckiego, Gustawa Holoubka, Czesława Wołłejkę, Ignacego Machowskiego, Ignacego Gogolewskiego. W pierwszej obsadzie "Zemsty" w Ateneum grał go Mariusz Dmochowski. Wydawało się, że będzie na scenie dwóch Cześników, ale on był wielkim aktorem i stworzyli z Marianem Kociniakiem zróżnicowane postaci. Choć, szczerze mówiąc, Rejent i Cześnik są de facto identyczni - w zapiekłości, nienawiści, furii.

Papkina grał również Jan Kobuszewski, pana wuj. Pomógł wejść na scenę?

- Jako młody człowiek niezwykle często, dzięki wujowi, chodziłem do teatru. Dzięki niemu zadebiutowałem jeszcze jako nastolatek - zresztą w sztuce Fredry "Rewolwer", w nieistniejącym już Teatrze Kameralnym. I łyknąłem bakcyla, choć długo nie chciałem być aktorem.

A profesjonalnie zadebiutował pan w zespole Narodowego Adama Hanuszkiewicza. Grał pan m.in. Chochlika w "Balladynie".

- Zrobiła się nieprawdopodobna afera. Większość środowiska była oburzona postponowaniem wieszcza Słowackiego. A Adam wyreżyserował mocny spektakl ze znakomitą scenografią Marcina Jarnuszkiewicza. Na scenie stanęły wielkie litery składające się na tytułowy napis. Były jeszcze tylko wózek, motory i my, aktorzy. Graliśmy "Balladynę" chyba 496 razy przy nadkompletach i kompletach.

Jak zapamiętał pan "Pluskwę", jedyny spektakl Konrada Swinarskiego w Narodowym?

- To było fenomenalne, aczkolwiek dopracowane tylko w pierwszym akcie przedstawienie. Wstrząsające było to, że gdy pan Konrad zginął w katastrofie lotniczej, na próbę drugiego aktu przyszły tłumy połykaczy ognia, linoskoczków. Nawet scenografka Ewa Starowieyska nie wiedziała, co mieli robić w spektaklu. Swinarski był niesłychanie dobrym aktorem. Potrafił pokazać, o co mu chodzi. Wystarczyło dobrze go skopiować, by przyzwoicie zagrać.

A potem znalazł się pan w Ateneum, który Swinarski tak bardzo krytykował.

- Ja się w Ateneum zadomowiłem, byłem otwarty na eklektyczną formułę teatru, którą proponował dyrektor Janusz Warmiński. Daliśmy m.in. polską premierę "Małżeństwa pana Missisipi" Dürrenmatta, ale były i klasyka, i spektakle muzyczne jak "Wysocki" czy elegancki "Hemar" z rewelersami, znakomita zabawa, dopracowana w każdym szczególe podczas wielogodzinnych prób przez Wojciecha Młynarskiego i Janusza Józefowicza.

Był pan w Ateneum, a Grzegorzewski zaprosił pana do "Usta milczą, dusza śpiewa" w eksperymentalnym Studio.

- Jerzy chyba dyskretnie mnie obserwował. A kiedy dowiedziałem się od Anki Chodakowskiej, że Jurek robi spektakl oparty na operetkach Straussów i Lehara, wymsknęło mi się, że chętnie bym zagrał. Za dwa dni padła propozycja. Tamten spektakl uważam za jedno z najpiękniejszych aktorskich doświadczeń. Od tego czasu Jerzy dzwonił do mnie regularnie, proponując przejście do jego zespołu. Odpowiadałem, że jest setka powodów, by być w jego teatrze, ale nie ma ani jednego, by odejść z Ateneum. Kiedy zmarł pan dyrektor Janusz Warmiński, a obowiązki szefa Ateneum pełnił Gustaw Holoubek, Jerzy tradycyjnie ponowił zaproszenie, tym razem do Teatru Narodowego i "Nocy listopadowej".

Zagrał pan Aktora i Fausta.

- Debiutowałem w Narodowym i powróciłem na jego deski po pożarze i odbudowie. To był czas, kiedy szukałem czegoś nowego. Dlatego poszedłem do Gustawa i spytałem, co myśli o moim transferze. Odpowiedział: "Weź urlop bezpłatny. Zawsze możesz wrócić". W Narodowym grałem przez sezon i doszedłem do wniosku, że na czym innym mi zależy. Zrozumiałem, że sam sobą muszę pokierować. Wybrałem wolność od etatu, w Ateneum zagrałem gościnnie, w ostatnim spektaklu Gucia, czyli "Cyruliku sewilskim".

Wątek austro-węgierski eksponowany w "Usta milczą" pojawił się wcześniej w "CK Dezerterach", na których sprzedano 7 milionów biletów.

- Nie przypuszczałem, że będą aż tak wielkim hitem - klasyką komedii, bo krytyka i środowisko film zmiażdżyły. Kiedy jeszcze w obecnej siedzibie Och-Teatru mieściło się kino Ochota, dwa lata po premierze zobaczyłem, że idą w nim "Dezerterzy". Postanowiłem przekonać się jak wygląda kopia i odbiór widzów. Wszedłem po ciemku, sala był zapełniona w trzech-czwartych i przeżyłem zdumiewające zdarzenie: młoda widownia skandowała listą dialogową chórem i śpiewała moją piosenkę. Musiała oglądać film kolejny raz. Nie muszę dodawać, że kiedy film się skończył, a ja skierowałem się skromnie do wyjścia, wielotysięczny tłum wiwatował na moją cześć aż do rana!

Wzrost predestynował pana do ról Longinusa Podbipięty i Don Kichota.

- Wyszło mi na dobre, że w czasach PRL "Ogniem i mieczem" było niepoprawne politycznie. A kiedy mogła powstać ekranizacja, miałem dokładnie tyle lat co Longinus, czyli 46. Don Kichota miałem szczęście grać u Jerzego Gruzy - w "Człowieku z La Manchy", wyjątkowo pięknym i mądrym musicalu.

Wymyślił pan hasło "Teraz Polska".

- Był konkurs i postanowiłem do niego podejść profesjonalnie. Sprawdziłem, jak reklamują zagraniczne produkty. Wiedziałem, że hasło musi się składać z dwóch wyrazistych słów.

Jak "Cukier krzepi" Wańkowicza. A ma pan tantiemy?

- Niestety, nie. Dostałem jednorazową nagrodę i dyplom od prezydenta Wałęsy. Tyle.

Co znaczy hasło "Teraz Polska" w kontekście "Zemsty"?

- Można nieśmiało założyć, że polskie produkty są wolne od naszych wad.

Jacek Cieślak
Rzeczpospolita
14 lutego 2013
Portrety
Wiktor Zborowski

Książka tygodnia

Ulisses
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
James Joyce

Trailer tygodnia