Kiedy skończy się gra
„Strasznie śmieszne" - aut. Fred Apke - reż. Ewa Kaim – Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie.„Strasznie śmieszne" na motywach sztuki Freda Apke „Furchtbar traurig"(tłum. strasznie smutne), scenariusza Marty Konarzewskiej w reżyserii Ewy Kaim – Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie.
„Jak tu pusto i zimno"- pomyślałam, zajmując swoje miejsce na widowni. Scenografia przede mną była niezwykle surowa; zawierała jedynie podest z cementu, szare ściany, liczne bloki styropianu po bokach małej sceny, udające betonowe tabliczki. Jasne, gołe ściany miały także aspekt praktyczny, posłużyły za ekran, na którym kilka razy podczas spektaklu wyświetlane były fotografie.
Na scenę jako pierwszy wszedł Zbigniew Kaleta, ubrany w podarty dres i za dużą kurtkę. Przystanął, spojrzał na publiczność i zaczął się śmiać, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jego kreacja aktorska jest niezwykle podobna do Jokera w wykonaniu Joaquina Phoenixa. Wybuchał salwami śmiechu, ale było w nich coś ujmującego, okropnie smutnego. Jakby w każdej chwili śmiech ten mógł przerodzić się w spazmy bólu.
Niedługo po nim na podest weszła Dorota Segda. Na wysokich, czerwonych szpilkach, w efektownej, bufiastej, różowej sukni. Zaczęła nucić, upuściła torbę, którą podniósł mężczyzna; nie poznaliśmy imion postaci, nazywać będę ich więc tak, jak zwracali się do siebie nawzajem – Pan i Pani. Pani zorientowała się, że nie jest sama, zaczęła nawoływać i domagać się oddania jej własności. Pan wykonywał prośby opornie, zwlekał z oddaniem torby, a gdy już ją zwrócił, okazało się, że zniknęły klucze do auta Pani. Zmuszona była więc pozostać, a by umilić, lub uprzykrzyć, wieczór, zaczęła mówić... i mówić... i mówić.
Przyznam szczerze, że byłam niezwykle zdziwiona, wręcz zawiedziona, że przez blisko pół godziny musieliśmy wysłuchiwać monologu o antykach, które Pani kolekcjonuje, o pięknych w jej mniemaniu rzeczach, głupiutkich uwag, wspomnień z małżeństwa. Pan mało na to odpowiadał, a jeśli już coś, to uszczypliwe uwagi, że mogłaby jednak skończyć mówić i odejść. Z każdą kolejną chwilą powstawał między nimi dialog. Uwagi o antykach przeobraziły się w filozoficzną rozprawę na temat piękna, dobra i miłości, o sytuacjach, w których wszystkie trzy mogłyby zaistnieć w oparciu o Freudowską koncepcję psychodynamiczną i wewnętrzne konflikty. Nagle moja początkowa niechęć zaczęła niknąć, a zainteresowanie wzrastać.
Koncepcja dalej wydawała mi się dziwna, a sam dialog nieco wymuszony, jednak uważnie śledziłam każde słowo i ruch. Przełomowym momentem stało się zadane przez Panią pytanie: „Czy musimy znowu w to grać, nie możemy porozmawiać normalnie"? Iluzja sceniczna doszczętnie runęła, kreacje aktorskie stanęły w zupełnie innym świetle, a ja poczułam się niemalże oszukana, jednak szczęśliwa z tego powodu. To spotkanie, zapomnienie torebki, zgubione klucze, wszystko było na niby. Jedynie gra pomiędzy bliskimi osobami, które nie potrafiły porozmawiać ze sobą inaczej. Musieli wchodzić w role, udawać obcych ludzi, kreować sztuczną sytuację, by wytworzył się między nimi dialog, którego zupełnie brakowało w życiu codziennym. Łatwiej przyszło im dzielić się sobą, swoimi wątpliwościami i pragnieniami z myślą, że są sobie nieznajomi, że być może więcej się już nie zobaczą, a samo spotkanie pozostanie sennym wspomnieniem, które zupełnie rozproszy się w prozie kolejnych dni.
Koniec poruszył do łez, zupełnie wyjaśnił sens scen, które z początku wydawały się go pozbawione. Scenografia przedstawiająca ruinę okazała się dosłowną wizualizacją stanu psychicznego bohaterów. Gdy wyszłam z Sali, długo jeszcze zastanawiałam się nad przeszłością Pana i Pani, ile rzeczy faktycznie było jedynie ich kreacją, teatrem w teatrze, a z iloma naprawdę musieli się zmagać. Sam tytuł sugerowałby zupełnie inny wydźwięk sztuki, ale być może owa śmieszność miała być właśnie Freudowskim wentylem bezpieczeństwa? Sposobem na wyrażenie emocji, z którymi nie potrafimy sobie poradzić, przyznać się do nich. Niezwykłym elementem było również, w moim odczuciu, otwarte zakończenie, które pozwalało na zaistnienie zupełnie skrajnych dróg interpretacji. Zarówno tych pełnych nadziei, jak i tych, przekonanych o tragicznym końcu.
Ja chciałabym jednak, być może naiwnie, wierzyć w siłę dialogu i miłości, i pozytywny finał.