Klasycznie: fish and chips i pizza

22. Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski

W porównaniu z ostatnimi latami tegoroczny nurt SzekspirOFF był trochę skromniejszy: dwanaście przedstawień konkursowych oraz - pomimo problemów zdrowotnych artysty - pokaz "Rytuału 23 albo obrazów ze śmierci wodza" zeszłorocznego tryumfatora Piotra Mateusza Wacha.

Oczywiście, ilość rzadko przekłada się na jakość, niemniej to właśnie w mnogości różnorodnych propozycji udawało się wyłowić te najciekawsze. Tym razem trudniej było wskazać te, które zdecydowanie by się wyróżniały. Widać to także w rozbieżnych decyzjach gremiów jurorskich: profesjonalnego (reżyserzy Agata Duda-Gracz, Piotr Kruszczyński i Adam Nalepa), redakcji gazety festiwalowej "Shakespeare Daily" i publiczności*. Jak trafnie stwierdziła na rozdaniu nagród Duda-Gracz: to tylko kwestia gustu. Swoich dwóch faworytów zobaczyłem pod koniec XXII Festiwalu Szekspirowskiego.

"Dwaj panowie z Werony" studentów londyńskiej Royal Academy of Dramatic Art był propozycją szkolną - jak przystało na uczelnię pod patronatem brytyjskiej monarchii - stylistycznie spójną i interpretacyjnie nieodkrywczą, pozwalającą sobie jedynie na odejście od kostiumu historycznego. Nie brzmi to szczególnie zachęcająco, lecz prosta, wręcz prościutka forma została świetnie wypełniona przez młodych aktorów. Lekka komedia charakterów o pułapkach pochopnego zauroczenia we wzorcowym wykonaniu bawiła nawet wtedy, gdy nie do końca wychwytywało się kwestie oryginału. A to dzięki bardzo czysto ustawionym sytuacjom i brawurowemu tempu przedstawienia. Niepotrzebne były żadne blackouty czy inne modne zabiegi wykorzystywane do montowania scen. Wystarczyły precyzyjnie skoordynowane przez reżyser Carl Heap wejścia z dwóch stron niewielkiej przestrzeni Klubu BOTO w Sopocie, by sceny płynnie i w galopującym rytmie przechodziły jedna w drugą - popis reżyserskiego rzemiosła. Większość aktorów grała po dwie role, wystarczyło im narzucić marynarkę bądź zmienić nakrycie głowy. Postaci były prowadzone w sposób mocno skontrastowany, jak w przypadku Jacka Flammigera odtwarzającego dumnego Księcia i piastunkę Lucettę, którą kreślił ściągniętymi brwiami, lekko podniesionym głosem i drobnym krokiem; czy rudowłosej Hannah Onslow w rolach Chybcika i jednego ze zbójców. Jej etiuda z kijem od miotły uzmysłowiła ponadto, ile zaplanowanych przez Shakespeare'a smaczków umyka w tłumaczeniu. Kiedy nagle podparła się kijem w rozmowie z Piskorzem (Rachel Feeney), można było zobaczyć wpisany w scenę piątą aktu drugiego dowcip, który Stanisław Barańczak stara się oddać poprzez grę z czasownikiem "oprzeć", podczas gdy wymiana zdań wygląda następująco: "SPEED: What an ass art thou! I understand thee not. LAUNCE: What a block art thou, that thou canst not! My staff understands me. SPEED: What thou sayest? LAUNCE: Ay, and what I do too: look thee, I'll but lean, and my staff understands me". Drobiazg, a jak uświadamiający. Ponadto sama melodyjna intonacja Brytyjczyków dawała taką przyjemność dla ucha, że aż żal, że artyści z Wysp są ostatnio rzadkimi gośćmi festiwalu. (Osobną refleksją jest to, czy w którejkolwiek z naszych szkół teatralnych można zobaczyć tak porządnie zrobioną komedię Michała Bałuckiego, nie mówiąc już o dramatach Juliuszu Słowackiego czy Stanisława Wyspiańskiego).

Jako drudzy zwrócili moją uwagę studenci z Accademia Teatrale Di Roma Sofia Amendolea. Ich "RICCARDO (Lunga Vita al Re)" na podstawie "Życia i śmierci Ryszarda Trzeciego" przywodził na myśl skojarzenia ze zdjęciami z dawnych przedstawień polskich teatrów alternatywnych. Na scenie kilkanaście ustawionych w półokręgu krzeseł, proste kostiumy w czerni - aktorki w bluzkach, aktorzy z odsłoniętymi torsami. Stefano Bramini, Daniele Flamini i Gabriele Namio stworzyli rozbitego na troje przebiegłego Gloucestera. Do niemej, błyskotliwie rozwiązanej sceny koronacji (skonstruowanie tronu z krzeseł przy pomocy drobiazgowo opracowanej choreografii) mieli "ramię przywiędłe jak gałąź", które zniknęło wraz ze zdobyciem korony. Przedstawienie mogło początkowo drażnić dużą ekspresją aktorów, często sprowadzającą się do krzyku lub płaczliwego zawodzenia, ale wraz z rozwojem akcji wyraźniej było widać spójność propozycji reżysera Paola Alessandriego. Błyszczała Ilaria Arcangeli w roli Królowej Małgorzaty, która zgodnie z sugestią autora stworzyła typ złorzeczącej czarownicy. W jej oczach czaiło się szaleństwo, głos miała chrapliwy, a klątwę, którą rzuciła na wszystkich wątpiących w jej ostrzeżenia przed Ryszardem, miotała w pozie niemal pełnego mostka. To także przedstawienie ze szkoły, lecz w duchu zupełnie innym niż brytyjskie, nieakademickie, pozwalającego snuć domysły, że i we Włoszech można nadal znaleźć naśladowców teatru Jerzego Grotowskiego.

Rzetelną propozycją z Polski, docenioną przez jury i publiczność, była "Nienawiść" z Teatru Bakałarz (na zdjęciu). Krakowscy twórcy przygotowali fragmenty "Kupca Weneckiego", skupiając się na jednej z najbardziej znanych scen z Shakespeare'a, czyli procesu sądowego, w trakcie którego Shylock domaga się od Antonia zastawu - funta mięsa z jego ciała. W roli Żyda wystąpił charakteryzujący się ciemną karnacją Alan Al-Murtatha, student krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, co przesunęło akcent krytyczny z antysemityzmu na wrogość wobec jakiegokolwiek Innego/Obcego (w tle przez całe przedstawienie wyświetlane były wyzwiska, znalezione prawdopodobnie w Internecie, które Shylock wskazał jako swój weksel). To Shakespeare w garniturach, który domaga się jednak dwóch uwag odnoszących się do finału. Widzowie dostali pistolety na wodę i byli zachęcani do strzelania w upokorzonego, klęczącego na ziemi Shylocka. Mam nadzieję, że twórcy zdają sobie sprawę, że nie był to niewinny zabieg, lecz wciągnięcie publiczności w niebezpieczną grę. Sytuacja była słabo podprowadzona i to że jeden z widzów raczej na zasadzie igraszki niż z rozmysłu zaczął ochoczo pryskać w aktora nie było jego winą - prawdopodobnie nie wiedział, że wykonuje symboliczny gest i za to odpowiedzialność leży po stronie pomysłodawców. Także przesunięcie na finał monologu "Czy Żyd nie ma oczu?" i pozbawienie go końcowych zdań było manipulacją o daleko idących konsekwencjach. Jego miejsce w dramacie to pierwsza scena aktu trzeciego, gdzie pełni rolę nie tyle usprawiedliwienia, co uzasadnienia dalszej postawy Shylocka. Jego nieugiętość przestaje być li tylko cechą Żydów, a okazuje się przejęciem zachowań od rzekomo głębokiej wiary chrześcijan. "Jeśli Żyd pokrzywdzi chrześcijanina, w cóż się obraca chrześcijańska pokora? W zemstę! Jeśli chrześcijanin pokrzywdzi Żyda, czegóż go uczy chrześcijański przykład - znoszenia krzywd? Nie, zemsty! Waszą naukę nikczemności zastosuję do was samych i - choć to niełatwe zadanie - prześcignę nauczycieli" - tak brzmi koniec w tłumaczeniu Barańczaka. W ramach tego przedstawienia taka ingerencja spełniła swoje zadanie, ale warto pamiętać, jaki jest sens właściwy.

Podobać się mógł także "Hamlet" z rumuńskiego Unteatru - proste, trzyosobowe przedstawienie, w którym w niecałą godzinę udało się opowiedzieć historię duńskiego księcia. Żadnej scenografii; jedynie podest oraz ubrani w czarne bluzy i spodnie aktorka i dwóch aktorów, przeskakujących między kilkoma postaciami. Zagrane z pasją i dramaturgicznie dopracowane. Podobnie pozytywnie odebrałem "#Lady JOannę", taneczny monodram Joanny Chułek, w którym przyglądała się współczesnej pozycji kobiety, biorąc za punkt wyjścia Lady Annę z "Ryszarda III". "Sensualna... sensoryczna... samowystarczalna... seksowna..." - tak mówiła o sobie ubrana w krótkie spodenki i sportową bluzę. Była zarówno dynamiczna w działaniach fizycznych, jak i potrafiła zatrzymać się, by trochę zalotnie, trochę wyzywająco cmoknąć w kierunku widzów, mierząc ich wzrokiem. Czytelny przekaz zamknięty w pół godziny.

Pominę mniej udane przedstawienia. Nie mogę jednak nie odnieść się do jednej propozycji, tym bardziej, że (ku memu zdumieniu) została nagrodzona przez jurorów. To przygotowany przez Radosława Stępnia, studenta IV roku reżyserii dramatu AST w Krakowie, "Hamlet". Nie mam żadnych uwag do wykonawców, którzy solidnie wykonali zadania (warto wyróżnić Monikę Roszko jako Ofelię, pojawia się z dużą koncentracją w końcowej części); chodzi mi wyłącznie o sformułowany na scenie komunikat: nie wiem jak i czy w ogóle da się wystawić "Hamleta". Hamletyzowanie na temat tego, czy robić czy nie robić, wydaje mi się pozbawione sensu. I czy udało się mniej lub bardziej zręcznie uwikłać w sprawę Witolda Gombrowicza albo "Factory 2" Krystiana Lupy przestaje - wobec takiego charakteru wypowiedzi - mieć znaczenie. Po przedstawieniu, w którym widzę tylko serię piętrzących się znaków zapytania (i jeszcze te wątpliwości przez blisko godzinę się inscenizuje) zadaję sobie pytanie: po co?

Tym razem bez fajerwerków. Niemniej koordynowany przez Krzysztofa Grabowskiego nurt już na stałe wpisał się w pejzaż gdańskiego festiwalu. Należy pamiętać, że to konkurs, do którego artyści sami się zgłaszają i to od nich zależy poziom. Mają kolejny rok na znalezienie czegoś, co ich zainteresuje w blisko czterdziestu dramatach Williama Shakespeare'a. Może warto zajrzeć do tych mniej popularnych?

*Listę nagrodzonych: http://festiwalszekspirowski.pl/pl/werdykty/.

Jan Karow
e-teatr.pl
22 sierpnia 2018

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia