Klata, czyli życie w lesie
"Wróg ludu" - reż. Jan Klata - 18. Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej InterpretacjeCzy kiedykolwiek chodziłeś „drogami krzywemi", Czytelniku? Bo Jan Klata – tak, ma wrodzony pociąg do chodzenia własną drogą i – UWAGA – ciągnie innych za sobą. A to „w porządnem zbiorowem działaniu jest niewłaściwem w zupełności", grozi oficjel z „Wroga ludu". Trąci myszką?
Tylko z wierzchu. Bo ibsenowski wróg ludu (buntownik z wyboru) w istocie się nie starzeje. Jest ten sam i ciągle sam, poza tzw. wspólnotą, u Klaty – zwykłą większością i demokraturą. Wspólnotą, notabene, w obliczu wspólnego wroga. Nikt o tym nie wie lepiej od samego artysty: Klata tłumaczy Ibsena na żywo (i na żywca) jako reżyser i dyrektor Starego. Barańczak byłby chyba zadowolony; „Wróg ludu" ocalał w Klatowym wydaniu. Jest w nim miejsce na freestyle – sceniczny slam (i Gazetę Polską Codziennie). I tu, na styku improwizacji i stylu, rodzi się napięcie: ile free w free? Do woli? 100 % free? Pytanie (retoryczne w dobie wszelkich „post-") wraca z całą powagą u, jak na złość, „destruktora i niszczyciela sceny polskiej" – Jana Klaty. Purytanina pełną gębą.
Zwrot w kierunku wyjścia (i oczyszczenia) jest wpisany w spektakl. Scenografia i kostiumy Justyny Łagowskiej, czy to „Król Ubu" czy jego estetyczny bliźniak „Wróg ludu", nie dają wyboru. Podrasowana tandeta, non-iron w natarciu i ziemniaczane twarze z Herberta w otoczeniu lazurowych płytek made-in-Taiwan przekroczą próg najbardziej „wyrobionej" tolerancji. Postaci z publicznego kąpieliska-targowiska (próżności i politykierstwa) to nie statystyczni Kiepscy czy urodzeni mordercy z amerykańskich przedmieść. Pierwszych można (mimo wszystko) lubić, drugich – bez końca analizować. U Klaty jest inaczej, na jego menażerię zwyczajnie nie da się patrzeć. Słuchać jeszcze trudniej, bo na scenie są klakierzy – beznamiętni i przewidywalni. Kalumnie, steki bzdur, pochlebstwa-plus plus manifesty, wizje i strategie-na-rzecz to ograny repertuar, standard obrzydliwy w menu chyba każdego. Rodzi się nieodparta chęć, żeby uciec stąd zaraz, teraz, już!
Kwestia smaku – napisałby Herbert pół żartem, pół serio. Ale zanim zdąży ktokolwiek „wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo", pojawia się akt czwarty (edycja limitowana) jak wykwit indywidualizmu na łonie natury. Obywatelskie nieposłuszeństwo 200 lat później – Juliusz Chrząstowski w musztardowym swetrze w buraczane do złudzenia jelenie – żartuje sobie (?) z Henry'ego Davida Thoreau. Odmawia udziału w całym tym „przedstawieniu" – a przynajmniej jego części – i zrywa na kwadrans z rolą doktora: Stockmanna, Judyma i im podobnych. A wyuczone kwestie idą w las – jak Thoreau w „Waldenie" – albowiem Juliusz Chrząstowski chce żyć świadomie, stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafi przyswoić sobie to, czego życie może go nauczyć, aby w godzinie śmierci nie odkryć, że nie żył. Dęte, ale działa, prawda? Do tego „Piosenka o końcu świata" z (wymiętej) kartki, niewinny żarcik pod adresem RAŚ, wymiana płynów (woda mineralna) z widownią i już jesteśmy gotowi iść na barykady, walczyć o – no właśnie – nowy, wspaniały świat. Ha! „Wróg ludu" z Teatru Starego podszyty jest antyutopią. Subtelnie, jak nie u Klaty.
Zamiast tłuc nam do głów za Ibsenowskim doktorkiem, że „głupi stanowią na całej ziemi ogromną większość", a „słuszność jest przy mnie i kilku jednostkach", Klata bierze widownię pod włos: daje Chrząstowskiemu rzędy i rząd dusz. Wielki improwizator spisuje się wyśmienicie – bezkrytycznie dajemy się ponieść strumieniowi prawd z ust performera, ale – jak wiemy – do źródeł nie płynie się z prądem; w głównym nurcie płynie co innego... Stąd „fakelcug, uczta, honorowy upominek, lub coś podobnego", na ten przykład wyróżnienia i nagrody (Festiwal Nowego Teatru), w tym medialne i od publiczności (Interpretacje), dla zdeklarowanych wrogów ludu, Klaty i Chrząstowskiego, są nie na miejscu – aż się prosi, żeby – jak chce Stockmann – im „przeszkodzić" i je kontestować, dezawuować, dyskredytować i... zapędzić się w kozi róg.
Najsilniejszym człowiekiem na świecie jest ten, kto stoi samotnie – w „podstawie prawnej" Ibsena v i a Klata pobrzmiewa echo wyprawy do źródeł znanego skądinąd agenta spółki i pułkownika. Jak oprzeć się urokom i mrokom „leśnych bezdroży" Conrada i Coppoli? Klata nie odpowiada. Nawet nie pyta. Nie czyta recenzji: nie potrzebuje stróża. Ale w uszach dzwoni nam znak zapytania. Sztuczki jakieś? Sztuczki jarmarczne, na naszą, o zgrozo, miar(k)ę... „Tak więc estetyka może być pomocna w życiu/ nie należy zaniedbywać nauki o pięknie". W kontekście Klaty brzmi to prawie jak 'Herbert wielkim poetą był'. Prawie. No właśnie, parciany Klata mistrzem niuansu – niebywałe.
Od estetyki do metafizyki. Zdaje mi się, iż szalony dekonstruktor bardzo daleko odbiegł od „swego" przedmiotu. Wróg ludu? Ot co.