Klątwa pychy

"Król Lear" - reż. Jacques Lasalle - Teatr Polski w Warszawie

Król Lear w stołecznym Teatrze Polskim miał być aktorskim opus magnum Andrzeja Seweryna. Marzenie o odnowieniu tradycji Tadeusza Łomnickiego spełniło się jednak połowicznie.

Król Lear zawsze był ukoronowaniem scenicznego mistrzostwa. Jednak od czasu, gdy po rolę sięgnął Tadeusz Łomnicki – pokusa prestiżu, jaką daje na polskich scenach, wzrosła niebotycznie. Jednocześnie mamy do czynienia z nowym teatralnym fatum. Z Learem zaczynają się łączyć chore marzenia rodem z Makbeta. Im kto bardziej pożąda korony – tym ma na nią mniejsze szanse. Łomnicki doświadczył tego dramatu w skrajny sposób: zmarł w trakcie prób w poznańskim Teatrze Nowym. A im bardziej jestem przerażony poziomem obecnych produkcji Eugeniusza Korina, tym mniejsza jest moja wiara w to, że nawet z Łomnickim mógł przygotować mistrzowski spektakl.

Pojedynek z Learem nie powiódł się też Janowi Englertowi, który zagrał w spektaklu Macieja Prusa w Teatrze Narodowym. I nie tylko dlatego, że Englert był za młody. Zabrakło pokory.

Paradoksem jest to, że najlepszych Learów widzieliśmy w ostatnich trzech dekadach w formie cząstkowej – na zasadzie cytatu. Najpierw Zbigniew Zapasiewicz w Garderobianym Ronalda Harwooda w reżyserii Zygmunta Hübnera zagrał Normana, starzejącego się brytyjskiego aktora szekspirowskiego, mierzącego się u progu śmierci z królewską rolą. Potem był Stalin Gastona Salvatore w reżyserii Kazimierza Kutza w Teatrze Telewizji. Tadeusz Łomnicki grał tam rolę starzejącego się żydowskiego aktora Sagera. Prześladował go Stalin, który Króla Leara znieść w teatrze nie mógł, bo odbierał go jako zapowiedź swojej katastrofy. Obserwował jednak z fascynacją popisy Sagera. Było co podziwiać. Łomnicki dokonywał cudów transformacji, grał na półtonach. Intymnie. Tragicznie. To było arcydzieło.

Pełnej kreacji nie zobaczyliśmy z powodu śmierci aktora, ale mit Leara pozostał. Nie był on bez znaczenia dla Andrzeja Seweryna, który uważa Łomnickiego za swojego największego mistrza. Ważne jest też to, że Seweryn wydaje się w jego pokoleniu jedynym aktorem, który może sprostać legendzie Łomnickiego pod względem technicznym, trzymając się jednocześnie tradycji teatru. Obecny dyrektor Teatru Polskiego myślał o Learze od dawna. Jeszcze będąc członkiem Komedii Francuskiej, umawiał się na spektakl z Jacques'em Lassalle'em, któremu zawdzięcza koronę teatru francuskiego, czyli kreację Don Juana z legendarną premierą na festiwalu w Awinionie.

Seweryn nie ukrywał, że przygotowując się do warszawskiej premiery, obcuje ze wspomnieniami i tekstami Łomnickiego, ogląda album ze zdjęciami z prób wielkiego aktora w Teatrze Nowym. To jednak nie wystarczyło, by powstało wybitne przedstawienie. Sporą winę za to ponosi Jacques Lassalle, który nie pomógł Sewerynowi – ten zaś nie znalazł partnerów pośród aktorów zespołu, jaki sam stworzył. Choć przecież mamy w spektaklu przebłyski kreacji, a niektóre jego momenty zapadają w pamięć.

Mapa królestwa

Lassalle zafundował nam teatr historyczny, świat w jego spektaklu stylizowany jest na średniowiecze, co wyraża się w kostiumach, militariach i charakteryzacji, choć broda głównego bohatera jest prawdziwa i należy do Andrzeja Seweryna. Czas historyczny objawia również mapa królestwa Brytanii ulokowana z tyłu, ponad tronem Leara.

Pierwszy, otwierający spektakl monolog Seweryna nie jest wyłącznie popisem pychy toksycznego ojca, który za chwilę domagać się będzie deklaracji miłości od trzech córek. Przez chwilę przemawia przez Leara mroczny, nie dający się okiełznać los, a może nawet kaprys losu. Mamy wrażenie, jakby Lear widział przez moment piekło, które czeka jego, dwór i rodzinę, a mimo to brnie w nieszczęście zapoczątkowane przez podział królestwa. Tymczasem Kordelia dzieli się z nami na stronie wyznaniem: „A ja – co powiem? Ja kocham bez słów". Od tej chwili możemy współczuć zarówno Learowi, jak i jego ukochanej córce, mając jednak świadomość, że obie postaci stanowią awers i rewers tej samej ludzkiej słabości, czyli pychy. Obojgu bohaterom brak prawdziwej miłości, którą przekreśla pokusa miłości własnej.

Problem z warszawskim Królem Learem polega na tym, że Lassalle też zgrzeszył pychą. Myślał, że uniesie na swoich barkach czterogodzinną kolubrynę historyczną, ale przeliczył się z siłami. Paradoksem pierwszego aktu jest to, że Lear w nim de facto nie istnieje. Staje się wręcz postacią drugiego planu. Oglądamy za to rozwleczoną ekspozycję wszystkich wątków i prezentację wszystkich bohaterów. Reżyser położył nacisk na motyw ojcowskiego zaślepienia w wersji podgrzanej intrygą w rodzinie Gloucestera, gdzie podły Edmund omamił głowę rodu i doprowadził do dramatu brata Edgara. Mamy też dworską celebrację starszych córek Leara – Goneryli i Regany. Również te sceny w ujęciu Lassalle'a pokazują Leara pośrednio – poprzez negację jego przeszłości. Owszem, dowiadujemy się, że tytułowy bohater jest dosłownie wypychany z przestrzeni, którą niepodzielnie rządził, ale ta wiedza nie rekompensuje nam braku wielkiej roli. W pierwszym akcie realizuje się ona w formie... quasi-ikonograficznej.

Andrzej Seweryn zapuścił bowiem brodę i przypomina Tadeusza Łomnickiego z archiwalnych fotosów, ale to podobieństwo zyskuje wartość dodaną wyłącznie na plakacie. Imponują sytuacje, gdy na scenie Seweryn perfekcyjnie cytuje mimikę Łomnickiego. Zachowuje się wtedy jak didżej, który sampluje klasyka. Jednak brakuje mu indywidualnego podejścia do postaci. Oglądamy też nadmierną aktorską ekspresję, wyrażającą się gwałtownymi ruchami głowy, gdy Lear chce dać wyraz oburzeniu. Niestety, są to środki niemego kina. Podobne chwyty widzieliśmy w Burzy z Sewerynem w roli Prospera. Wtedy również nie pomogły zbudowaniu kreacji. Najzwyczajniej w świecie zabrakło dystansu.

Zagłuszony monolog

Największą porażką jest słynny monolog wypowiadany w trakcie burzy. Lassalle poczynił przygotowania, by głos bohatera zyskał duży rozmach i siłę rażenia. Oszczędną scenografię Doroty Kołodyńskiej tworzą sterowane z nadscenia wielofunkcyjne, ruchome płyty-zastawki. Kreują świat przedstawiony, modelując jego mniejsze i większe sfery. Przed monologiem przestrzeń pustoszeje, a energię spektaklu napędza gigantyczna wizualizacja. Perspektywa sceny staje się wielkim ekranem-niebem, po którym gnają ciemne chmury. Widzimy świat rozszalałych żywiołów, z którymi nie sposób wygrać. To imponująca plastyczna uwertura do tragicznego monologu człowieka stojącego nad przepaścią – króla nagiego, zrozpaczonego. Niestety Lear Seweryna musi dzielić czas sceniczny z Kentem (Piotr Cyrwus) i nie przebija się na pierwszy plan. Być może dlatego, że zagłuszają go odgłosy burzy.

Rola nie jest przekonująca również dlatego, że Seweryn pokazuje szaleństwo poprzez jego eskalację. Dostajemy mało wiarygodny, przerysowany afekt, który w widzach tworzy skutek odwrotny niż zaduma i smutek. Czym mogłaby być rola Seweryna, przekonuje natomiast monolog w drugim akcie. Oszalały już Lear zachowuje się normalnie, jak człowiek przy zdrowych zmysłach, i tylko to, co mówi, jest szalone. Tak budowany kontrast uwypukla pękniecie i rozdarcie. Pokazuje tragedię człowieka, który dopiero poprzez cierpienie dowiaduje się, jak krucha jest ludzka egzystencja, jak bardzo trzeba cenić miłość bliskich i jak bardzo strzec się pychy i zazdrości.

Rażącą słabością spektaklu jest bliska kiczu konwencja, w której Lassalle pokazał Gonerylę (Marta Kurzak) i Reganę (Anna Cieślak). Anna Cieślak gra potwora z trzeciorzędnego horroru. Z największą oszczędnością porusza się po scenie Jerzy Schejbal w roli Gloucestera, ale i on musi utonąć w morzu tandetnej krwi, gdy jego bohaterowi wyłupią oczy. Piotr Cyrwus nabawił się swoją serialową przeszłością wielu wrogów, ale jego aktorstwo jest coraz czystsze, harmonijne. Widać, że ciężko pracuje nad sobą. Jarosław Gajewski był ozdobą w Burzy, ale kolejny głosowo-ruchowy popis w roli Błazna zaczyna być odcinaniem kuponów i mnożeniem efektów, które już znamy.

W drugim akcie są sceny wizjonerskie, piękne. Jak choćby przemarsz wojsk. Jest w niej odbicie pamiętnego finału Siódmej pieczęci Ingmara Bergmana, owego pochodu ludzkości opętanej przez diabła. Generalnie jednak spektakl przynosi poczucie niespełnienia. Tak jakby chęć wyprodukowania arcydzieła i oczekiwanie na nie z góry obciążone były przekleństwem porażki.

Jacek Cieślak
Teatr Pismo
11 września 2014
Portrety
Jacques Lasalle

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...