Klimakteryjne dowcipy na scenie Capitolu

"Klimakterium... i już" - reż. Cezary Domagała - Teatr Capitol, Wrocław

Dobrą farsę - powiadają znawcy - zrobić jest znacznie trudniej niż komedię.

Bo nie dość, że dowcip musi gonić za dowcipem, to na dodatek w farsie nie ma miejsca na żadne wysublimowane gierki, bowiem wszystko opiera się na banalnej codzienności, która urasta na scenie do rangi wielkiego życiowego problemu. 

Dlatego tematyka współczesnych fars może w pierwszej chwili zaskakiwać. Bo cóż zabawnego jest w takiej choćby przypadłości jak klimakterium? A jednak - przedstawienie pod takim właśnie tytułem, którym 14 sierpnia warszawski teatr Capitol rozpocznie nowy sceniczny sezon, zdążyło już zdobyć niezłą renomę i sporą widownię. 

"Klimakterium... i już", zgrabnie napisany przez Elżbietę Jodłowską, a wyreżyserowany na sceniczny użytek przez Cezarego Domagałę spektakl, tłumnie wabi publiczność przede wszystkim gwiazdorską obsadą. Żeby zobaczyć z bliska na scenie swoje ulubione aktorki: Krystynę Sienkiewicz, Igę Cembrzyńską czy Grażynę Zielińską (cieszącą się ostatnio wielkim powodzeniem dzięki serialom takim jak "Na dobre i na złe" czy "Ranczo"), do teatru Capitol przybędzie niejeden widz telewizyjny. 

A jeśli jeszcze można się przy tym pośmiać przy muzyce (bo "Klimakteriu i już" to przedstawienie muzyczne, które nie bez powodu zaczyna się najprawdziwszym rapowanym songiem), to pełną widownię autorzy mają w garści. 

Rzecz z pozoru wydaje się prosta: oto w "Klimakterium… i już" cztery damy w balzakowskim wieku (jeśli dziś w ogóle jeszcze wypada tak pisać) opowiadają sobie, jak to na babskim spotkaniu, o wszystkim i o niczym, ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego problemu, który mocno daje im się we znaki. 

Taki to niewygodny współcześnie temat - z jednej strony mówi się o nim już otwarcie, istnieje też cały rynek usług, jak sobie radzić z napadami gorąca, złego humoru, zawrotami głowy i huśtawką nastrojów. Z drugiej zaś to wciąż wstydliwa dokuczliwość, z którą nie wypada obnosić się przed światem. 

Można zatem - jak czyni to jedna z bohaterek przedstawienia - zdecydować się na radykalną kurację hormonalną, albo jak inna - zapijać się ziółkami. Można zakładać sobie nogę za ucho na lekcjach jogi albo szaleć na młodzieżowych imprezach do białego rana. 

Z drugiej strony jednak menopauza to jednak nic przyjemnego, szczególnie w czasach, gdy młodość i urodę otacza się absolutnie bałwochwalczym kultem. Dlatego najlepszy sposób, by przebrnąć przez taki temat - to po prostu grubo okrasić go humorem. W farsie właśnie, gdzie widz bombardowany jest na okrągło sytuacyjnymi dowcipasami i akcją, toczącą się warto niczym tatrzański strumyk. 

I jak pokazują repertuary nadwiślańskich teatrów, polscy widzowie tego właśnie pragną. Pośmiać się w teatrze, ale najchętniej z tego, co znają, w czym mogą się rozpoznać i przejrzeć, najlepiej z aktorami znanymi im z rodzimych oper mydlanych. Kiedyś prostą zabawę oferowały takie teatry jak popularny warszawski Kwadrat, w którym jednak do dziś dominują sztuki zagranicznych autorów, na czele z nieśmiertelnymi wyjadaczami Rayem Cooneyem oraz Johnem Chapmanem i ich podszytymi brytyjskim humorem komedyjkami w stylu "Nie teraz kochanie". 

Od pewnego czasu można jednak zauważyć coraz większy wysyp rodzimych farsowych tekstów. W telewizji absolutne triumfy święci skonstruowane na podobnej zasadzie "Ranczo", a w teatrze zaczęło się oczywiście od kultowego już "Testosteronu" teatru Montownia, którego sławę ugruntował kolejny hit, tym razem filmowy i dla pań, czyli "Ladies" i wersja kinowa "Testosteronu", skrojona przez duet Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz. Oba dzieła doczekały się miana kultowych i dziś stanowią wzór dla ich powstających jak grzyby po deszczu kontynuacji. 

Nasze komediofarsy zaczęły nawet ze sobą dyskutować. "Obrona jaskiniowca", czyli monodram w wykonaniu Emiliana Kamińskiego (napisany na kanwie amerykańskiej sztuki Roba Beckera, który swobodnie pożyczył wątek ze słynnej książki Johna Graya "Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus"), opowiadający z męskiej perspektywy o tym, jak przeciwstawne płci zupełnie inaczej postrzegają rzeczywistość, doczekał się niedawno feministycznej odpowiedzi. 

Chodzi oczywiście o spektakl "Cave woman", co pewnie należałoby przetłumaczyć jako "Jaskiniówka", żwawo rozprawiający się z kanonem męskich stereotypów. Wprawdzie i tu podstawę stanowił obcy tekst (w tym przypadku litewski, napisany przez Sigitasa Parulskisa), ale zgrabnie przerobił go i zaadaptował na polskie realia znany aktor i scenarzysta Cezary Harasimowicz. 

I czy się to komuś podoba, czy nie, polska publiczność częściej i chętniej chodzi do teatru na farsy niż na kolejnego "Hamleta", teatralne eksperymenty młodych gniewnych czy wielogodzinne sceniczne tasiemce Krystiana Lupy. Bo po pierwsze - widz ma święte prawo się zabawić. A poza tym warto wreszcie dostrzec, że dobrze podana farsa czasem o wiele lepiej opisuje otaczającą nas rzeczywistość niż kiepsko zrobiony Szekspir. 

"Klimakterium... i już", teatr Capitol, premiera 14.08, info:www.scenacapitol.pl

Justyna Golińska
Polska
10 sierpnia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...