Kłopot z Grzegorzem Jarzyną

"Męczennicy" oraz "Druga kobieta" - reż. Grzegorz Jarzyna - TR Warszawa

Teatr jak życie nie jest sprawiedliwy, to znaczy talentu nie da się tu kupić, zaprogramować ani wygrać na giełdzie. Grzegorz Jarzyna niewątpliwie talent do robienia teatru ma, znacznie większy niż wielu jego kolegów; wystarczy zobaczyć, z jakim mozołem i mizernym efektem budują wizualność swych spektakli Monika Strzępka, Jan Klata, Maja Kleczewska, Wojciech Klemm i wielu innych.

Na scenach króluje przeważnie tandeta plastyczna zastępująca scenografię oraz ciuchy z lumpeksów, tworząc obraz bylejakości i niezamierzonego kiczu. Obrazy sceniczne Jarzyny przeciwnie, pozostają wysmakowane, niektóre o wielkiej scenicznej urodzie sprawiają wrażenie, że powstały z lekkością, jakby od niechcenia. Reżyser potrafi je montować w sekwencje narracji wizyjnych, nieoczywistych, nie-ledwie sennych jak w filmie, który służy mu do inspiracji częściej niż teatr czy literatura. Coraz częściej zresztą próbuje swych sił w filmie i telewizji, od lat przenosi filmowe scenariusze na scenę. Nie zawsze z dobrym skutkiem, jeśli przypomnieć sobie "T.E.O.R.E.M.A.T." czy "Nosferatu". Żadne z tych przedstawień nie miało klasy, ciężaru znaczeniowego, tym samym aktorskiego, "Uroczystości" powstałej na podstawie filmu Festen Mogensa Rukova i Thomasa Vinterberga. Ponieważ cenię sobie to przedstawienie z 2001 roku wysoko, późniejsze zdecydowanie mnie rozczarowały, o czym pisałam ("Twórczość" 2009 nr 6 i 2012 nr 2). "Druga kobieta", czyli adaptacja scenariusza filmu "Premiera (Opening Night)" Johna Cassavetesa z 1977 roku, opowiadająca o kryzysie wieku średniego wybitnej aktorki, granej na ekranie przez żonę reżysera Genę Rowlands, także nie wzbudziła mego entuzjazmu. W przedstawieniu Jarzyny rolę starzejącej się gwiazdy Wiktorii Gordon, która walczy z własnym wypaleniem, samotnością, skłonnością do alkoholu, gra Danuta Stenka. Aktorka wybitna, która wygląda znakomicie, właśnie dlatego wydała mi się tu mało wiarygodna, znalazła się bowiem w sytuacji dość karkołomnej. Musi przekonać widzów, że jej bohaterka, osiągnąwszy wiek średni, popadła w kryzys tożsamości. Przede wszystkim artystycznej, choć jako kobieta także źle znosi upływ czasu, bo jak mówi: "gdy miałam osiemnaście lat, mogłam wszystko. Było tak łatwo. Wszystkie moje emocje były na wierzchu. Teraz jest mi coraz trudniej porozumiewać się z ludźmi". Zagranie roli, określonej tu dość enigmatycznie - dowiadujemy się, że bohaterka opuszcza swego męża/partnera, mimo że ten ją kocha - wydaje się jej ponad siły. Zwłaszcza że on jej wybacza i pijaństwo, i romanse, i narkotyki, ale za cenę upokorzeń. Wątpliwości co do własnej kondycji psychicznej aktorka zagłusza alkoholem i obłokami papierosowego dymu. Nie potrafi znaleźć kontaktu z partnerem, który prywatnie nie chce się w niej zakochać, choć na scenie, w roli, deklaruje miłość. Wie, tak jak reżyser i zespół, że jej nazwisko na afiszu przyciąga publiczność, ale jednocześnie paraliżuje ją lęk przed wyjściem na scenę. Bo nie czuje partnera, miłości, pocałunków. Niczego nie czuje. A przecież bez miłości widzów, ich aplauzu, grać nie może. "Każdy chce być kochany" - powtarza.

Na domiar złego, któregoś dnia w drzwiach teatru pojawia się młoda wielbicielka, która marzy o tym, by być taką jak Wiktoria gwiazdą, lecz chwilę po wyznaniu miłości i otrzymaniu autografu ginie w wypadku. Przypadkowa historia wytrąca Wiktorię z równowagi, odnajduje rodzinę dziewczyny czuwającą przy jej zwłokach, udaje się na seans spirytystyczny, po czym młodziutka Talia (Justyna Wasilewska) zjawia się w jej snach, marzeniach, fantazjach jako obraz utraconej młodości, niewinności, może szczęścia. Wiktoria walczy z owymi obrazami, choć przede wszystkim walczy o minione, jak sądzi, wartości, gdyż nie ma w niej zgody na porażkę egzystencjalną, a zwłaszcza artystyczną. Wobec braku męża, dzieci, rodziny teatr jest dla niej tak jak zawsze jedyną kotwicą i sensem życia. Poświęciła mu wszystko.

A jednak jej dramat wydał mi się dość naiwny i anachroniczny, mimo że Danuta Stenka robi, co może, by swą rolę uwiarygodnić. Pewnie czterdzieści lat temu, gdy powstawał film Cassavetesa, wiek dla aktorki był problemem nie do przejścia, wyrokiem rujnującym psychikę i życie gwiazdy. Dziś niekoniecznie, nie tylko z powodu rozwoju medycyny estetycznej, pozwalającej oszukać czas biologiczny. Zmieniło się społeczne podejście do przemijania, żyjemy coraz dłużej i coraz więcej ludzi zachowuje fantastyczną sprawność ciał i umysłów do późnej starości. Patrzyłam na rozpacz Wiktorii w scenie wywoływania ducha Talii, gdzie szamankę Vivian grała Danuta Szaflarska z wdziękiem, ironią, i śmiać mi się chciało. Przecież taka obsada - wielka dama polskiej sceny, bohaterka cudownego biograficznego filmu Doroty Kędzierzawskiej "Inny świat", trzy miesiące temu świętowała sto lat! - podważała problemy bohaterki skuteczniej niż jej młodzi partnerzy czy jakiekolwiek wahania nastrojów. A Danuta Stenka gra swą rolę przerażająco serio, jakby upływ czasu naprawdę był dla jej bohaterki tragedią.

Egzystencjalno-artystyczne męki Wiktorii Gordon, cała ta raczej pseudo- niż psychodrama została pokazana jako teatr w teatrze, a ściślej jako próba w teatrze, co widzów nieobeznanych z zapleczem sceny wprawiało w stan ekstazy. Zobaczyli artystów prywatnie, teatr od kulis? Nic podobnego, mimo zamiany imion bohaterów na prawdziwe imiona aktorów zobaczyli serię zgranych, banalnych sposobów na prywatne gierki artystów, ich konfidencjonalne spiski, zapętlone stosunki męsko-damskie, gdzie co druga osoba to "szwagier" lub "szwagierka", owe "prawdziwe" awantury z wygarnianiem, co, kto, o kim myśli i bez pardonu rzuca k... Dobrzy aktorzy, choćby Roma Gąsiorowska, Adam Woronowicz czy Dawid Ogrodnik, nie mają co grać, więc snują się po scenie i kogoś udają, jakby chcieli się pod ziemię zapaść. Oglądałam spektakl wiele miesięcy po premierze, gdy w roli Reżysera Romana Gancarczyka zastąpił Cezary Kosiński, co chyba nie zmieniło sensu przedsięwzięcia.

Całość ratowała niezła scenografia, wykorzystująca przestrzeń niewielkiej sceny podziałami na strefy prywatne i teatralne powiększone lustrami, nawet drzwi teatru, w którym ma się odbyć premiera, są identycznie szklane jak te do TR od Marszałkowskiej. Także przyciemnione światło wydobywające głębie, nastroje, refleksy na kostiumach, perukach i lustrach podkreślające pewną tajemniczość - wszystko to "pracowało" na urodę spektaklu. W sumie znów coś, co już było - ładne obrazy, czasami wręcz w stylu glamour, a sensy cokolwiek bełkotliwe. Ni to diagnoza stanu świadomości aktorów, ni to metafizyka z duchami w tle, ni to obrachunek z teatrem, na co liczyłam, przeczytawszy, że Danuta Stenka gra alter ego samego Jarzyny, a on w wieku dojrzałym rozlicza się ze swoją artystyczną przeszłością buntownika. Nic z tego.

Bardziej udani okazali się "Męczennicy" [na zdjęciu] na podstawie dramatu Mariusa von Mayenburga. Brzmi dziwnie, lecz nowy obyczaj w naszych teatrach każe przerabiać nie tylko scenariusze filmowe, powieści, klasyczne dramaty, ale także świeżutki dramat, który premierę w reżyserii autora miał w Berlinie w 2012 roku (u nas ukazał się w "Dialogu" 2014 nr 1), musi (?) być poddany licznym przeróbkom, łącznie z dopisywaniem dialogów, scen i tym samym zmianą sensów. Mayenburg od 1999 roku współtworzy, pełniąc funkcję Hausautora, Schaubühne am Lehniner Platz jako prawa ręka dyrektora Thomasa Ostermeiera. U nas wystawiano nie raz jego sztuki: "Ogień w głowie", "Pasożyty", "Brzydal", "Kamień", a polską prapremierę "Męczenników" przygotowała Anna Augustynowicz w Szczecinie w październiku ubiegłego roku, bez przeróbek. To rzecz o przyczynach i mechanizmach fanatyzmu zagarniającego coraz szerzej publiczną przestrzeń demokratycznego świata, łącznie z aktami terroru, ludzie ogarnięci wiarą w jedyną prawdę są bowiem tak zdeterminowani, że gotowi są nie tylko oddać własne życie za religię i ideały, ale i unicestwić życie wielu przypadkowych, niewinnych osób. Jakby tu cel mógł uświęcić środki.

Niemiecki autor kreśli portret psychospołeczny ekstremisty - radykała, broniącego wiary chrześcijańskiej w jej protestanckim wydaniu. To ważne, już bowiem twórczość Nietzschego czy Kierkegaarda i Bergmana dowodzi, jak ortodoksyjne wychowanie w tym środowisku może być źródłem zniewolenia i przemocy, a w konsekwencji źródłem totalitaryzmu i buntu wobec niego. Doskonale pokazał to Michael Haneke w "Białej wstążce", filmie o narodzinach faszyzmu.

Ponieważ protestantyzm w Polsce brzmi dość egzotycznie, reżyser wraz z dramaturgiem, Romanem Pawłowskim, postanowili realistyczną w zasadzie opowieść Mayenburga, złożoną z dwudziestu siedmiu obrazów, przystosować do naszych warunków kulturowych przede wszystkim przez zmianę płci kilku bohaterów i biblijnych cytatów. Zamiast nastoletniego Niemca Benjamina Siidela wychowywanego przez rozwiedzioną matkę jest licealistka Lidka pod opieką rozwiedzionego ojca. Ułomnego kolegę Georga zastąpiła ułomna przyjaciółka Zosia, a Lidka nie planuje, jak jej prototyp Benjamin, zamachu na nauczycielkę biologii, tylko zjawia się w światłach wiary (?); w każdym razie w ostatniej scenie z tyłu sceny bije zza jej pleców oślepiający blask. Młodziutka licealistka Lidka (Justyna Wasilewska) szukając swej drogi duchowej, zwraca się ku Biblii, której metaforyczny język traktuje jak instrukcje postępowania w codziennym życiu. Prowadzi to do konfliktów z opiekuńczym i bezradnym wychowawczo ojcem, z kolegami, jak Franek (Dawid Ogrodnik), z nauczycielką biologii, dyrektorem szkoły oraz faryzejskim i zaskoczonym jej postawą księdzem nauczającym religii (Sebastian Pawlak). Dziewczyna zbuntowana przeciw zepsuciu świata - goliźnie, seksowi, teorii ewolucji - popada w szaleństwo ortodoksji. Wierzy, że pokarm się rozmnoży, bo tak przeczytała w Biblii, że uleczy ułomną Zosię (Roma Gąsiorowska) modlitwą i wiarą. Niestety, krótsza noga przyjaciółki nie chce się wydłużyć za sprawą wiary, natomiast homoseksualna relacja między nimi staje się coraz bardziej intensywna. Empatyczna nauczycielka biologii (Aleksandra Konieczna) pragnie Lidkę zrozumieć i pogrąża się w lekturze Biblii, czym demontuje swój, wyglądający na udany, związek z nauczycielem wf-u (Piotr Głowacki). On uważa Lidkę za wariatkę, którą się nie należy przejmować, i ma dość bredzeń partnerki o nauce Jezusa i empatii. Kiedy Lidka wiesza krzyż na ścianie i zamierza na nim zawisnąć jak Chrystus, nauczycielka, widząc jej zmęczenie i determinację, stara się jej pomóc i okazuje czułość. Bezskutecznie, zostaje potraktowana cytatem z Biblii o Żydach, którzy zabili Chrystusa, czyli klasyką antysemityzmu, i oskarżona o fizyczną przemoc.

Szczęśliwie w całej tej opowieści, słabszej od oryginału przez znaczne skrócenie dialogów, nie brakuje ironii i dobrych ról aktorów. Każda scena znaczy podwójnie, nic nie zostaje do końca przesądzone, racje nawiedzonej dziewczyny, jej religijną krucjatę kontrapunktują zdroworozsądkowe, racjonalne, aczkolwiek często zakłamane, zachowania dorosłych. Dyrektor szkoły (Tomasz Tyndyk) z ustami pełnymi frazesów pedagogicznych nie ukrywa swej erotycznej fascynacji nauczycielką biologii. Jej związek z wuefistą zdradza silną wieź erotyczną (wyolbrzymioną w zwierzęcą karykaturę przez wyobraźnię Lidki, zainfekowaną trywialnymi obrazami ewolucji), a lekcje o seksie mają tyleż zdroworozsądkowy, co bulwersujący charakter. Zamiast mówić o mistycznym zjednoczeniu dusz i źródełku życia, pani od biologii demonstruje, jak nakładać prezerwatywę na marchewkę w zastępstwie penisa. Tak jak to się dzieje w szkołach na Zachodzie, przygotowujących młodzież do normalnego, także seksualnego życia. U nas jest wręcz prowokacją nie do pomyślenia, produktem szatana, obrazą i Bóg wie, czym jeszcze. W każdym razie porządek wiary i porządek racjonalnego rozumu wchodzą w ciekawe interakcje i na szczęście każdy ma swe argumenty, których pogodzić się nie da, tylko trzeba z nimi żyć. Gdy pani Eryka (o zmienionym nie wiadomo po co na Dawidowicz nazwisku) przybija swoje stopy do podłogi, bo jako nauczycielka biologii czuje się w szkole niezbędna, tuż po scenie światła wiary otaczającego Lidkę, wiemy, że pogodzenie obu porządków myślenia łatwe nie jest, ale bez wzajemnej tolerancji życie razem nie będzie możliwe.

Dzięki niejednoznacznym i wielowymiarowym rolom aktorów, zwłaszcza młodziutkiej Justyny Wasilewskiej i Aleksandry Koniecznej, całość ogląda się z zainteresowaniem, gdyż uruchamia ona i myśli, i uczucia. Pomaga w tym komputerowa scenografia. Na białym ekranie ukazują się sterylne, bezosobowe wnętrza szkolnych sal, korytarzy i szatni pociętej boksami na ubrania, ale też prawem kontrastu prywatne mieszkania Lidki oraz nauczycielki biologii, widoczne na ekranie, zza którego, jak z prawdziwej kuchni, wychodzi ojciec albo pan od wf-u, bo to oni przygotowują posiłki. Spektakl ratuje ironia i poczucie humoru, nikogo ono nie agituje ani nie poucza. Na szczęście.

Elżbieta Baniewicz
Twórczość
22 sierpnia 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia