Kobieta na skraju załamania nerwowego
"Tramwaj zwany..." - reż: Piotr Kruszczyński - Teatr Miejski w GdyniPremiera "Tramwaju zwanego pożądaniem" Tennessee Williamsa w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego miała być mocnym akordem rozpoczynającym jubileusz półwiecza Teatru Miejskiego Gdyni. Niestety, nie była.
Piotr Kruszczyński, jedna z najciekawszych postaci polskiej reżyserii teatralnej, nie pracował w Gdyni od lat. W 2000 r., jeszcze za dyrekcji Julii Wernio, wystawił na deskach Miejskiego "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" Frasera Brada. Wyreżyserowana przez niego w tym roku w Teatrze Polskim w Poznaniu "Walizka" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk zdobyła wyróżnienie na IV Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@port.
Tym większe oczekiwania towarzyszyły inscenizacji "Tramwaju zwanego pożądaniem". Spektakl, którego Kruszczyński jest reżyserem, autorem koncepcji opracowania tekstu i przestrzeni scenicznej, miał nie tylko odwrócić słabą passę Miejskiego za dyrekcji Ingmara Villqista (pełni tę funkcję od roku, ale w tym czasie teatr nie zaproponował ani jednego wydarzenia artystycznego na wysokim poziomie), ale przede wszystkim miał być mocnym akordem rozpoczynającym obchody jubileuszu półwiecza sceny na ul. Bema. Ale tak się nie stało.
Dlaczego? Bo reżyser uznał najwyraźniej, że nagrodzony Pulitzerem znakomity tekst obroni się sam i wystarczy zaufać geniuszowi Williamsa, by spektakl się udał. Otóż nie - pomysłów inscenizacyjnych wystarczyło mu tylko na pierwszy akt, niezły skądinąd. Przypadły mi do gustu pierwsze sceny, gdy Blanche - wyglądająca jak wyjęta z żurnala - wjeżdża na scenę tytułowym tramwajem, a potem szykowna biel jej kreacji i walizek zderza się z obskurną przyczepą kempingowa, w której żyje jej dawno nie widziana siostra z mężem.
Dalej już czegoś nie rozumiem. Reżyser, w warstwie scenograficznej pozostaje wierny amerykańskim realiom, ale w warstwie językowej i fabularnej dokonuje uwspółcześnienia. Dlaczego w świecie, w którym mówi się dzisiejszym językiem i spędza czas na grach komputerowych, królują oldschoolowe radia i domowe sprzęty, a bohaterowie są przebrani kostiumy z lat 50?
Z pomysłami na postaci też jest nie najlepiej - Blanche (Beata Buczek-Żarnecka nie udźwignęła złożoności tej roli) to głównie rozkapryszona, pretensjonalna oszustka, nie zaś stojąca nad przepaścią femme fatale, która nie jest w stanie udźwignąć brzemienia nałogu i problemów psychicznych.
Katarzyna Bieniek jako jej młodsza siostra Stella (Blanche wkracza z butami w jej życie, całkowicie podporządkowując sobie siostrę) nie ubiera postaci w wyraziste cechy. Ot, podporządkowana siostrze i mężowi szara myszka, dziewczyna do posług. W roli męża Stelli, polskiego emigranta Stanleya Kowalskiego zobaczyliśmy debiutanta Jarosława Sacharskiego, który robi, co może, by być wyrazistym. Ale i to za mało. Kolejne dwa akty już nas niczym nie zaskoczą.