Kobiety, fabryki i Łódź
"Człowiek z Manufaktury" - reż. Waldemar Zawodziński - Teatr Wielki w ŁodziDługo wyczekiwana pierwsza opera o Łodzi „Człowiek z Manufaktury" ujrzała w końcu światło dzienne. I wbrew początkowym obawom Małgorzata Sikorska-Miszczuk, autorka libretta, nie napisała laurki łódzkiemu królowi bawełny, czyli Izraelowi Poznańskiemu, ani samej Łodzi, miastu po przejściach, wciąż walczącemu o dobre imię.
Zachwyca pierwsza scena. Umierającemu Poznańskiemu w ostatnich chwilach towarzyszy rodzina i służba. Nikt się nie rusza, wszyscy zastygają w pozach, przypominając żywy obraz. I ten obraz po chwili ożywa, w zwolnionym tempie postaci zaczynają się poruszać. Muzyka nabiera tempa, przypominając rozpędzające się, pracujące maszyny w tkalni. Wyje syrena fabryczna i cofamy się w czasie.
Pierwszy akt opery zamówionej przez Teatr Wielki i skomponowanej przez młodego dyrygenta i kompozytora Rafała Janiaka (konkursowemu jury, które wybrało propozycję Janiaka, przewodniczył sam Krzysztof Penderecki), poświęcony jest głównie Poznańskiemu i historii z końca XIX wieku, kiedy to wybuchł tzw. bunt łódzki, czyli strajk robotników przeciwko fabrykantom. Już na początku widać, że o żadnej laurce czy sentymentalnych wspomnieniach, o tym jak dzielni robotnicy i fabrykanci wspólnie budowali Łódź nie może być mowy. To czas naznaczony morderczą wręcz katorżniczą pracą prowadzącą do kalectwa i śmierci setek ludzi w imię, no właśnie w imię czego? I tu pojawia się druga kwestia. W najnowszej operze Poznański nie jest przedstawiony jako bezwzględny, okrutny kapitalista. „I had a dream" - w libretcie często powraca to sformułowanie. Poznański podąża za marzeniami, które wbrew pozorom nie są tylko pragnieniem posiadania pieniędzy. Jego marzenia wyraża na scenie postać Konia-Marynarza. Grana przez genialnego muzycznie kontratenora Jana Jakuba Monowida, poruszającego się po scenie w przewożonej przez grupę tancerzy figurze połowy biało-niebieskiego konia, to z pewnością najbardziej barwna i tajemnicza postać tej opery (być może niekoniecznie zamierzenie, ale przypominająca trochę o jednorożcu, którym nie bez kontrowersji próbuje promować się od jakiegoś czasu Łódź). Koń-Marynarz trochę z pogranicza iluzji i abstrakcji wprowadza na scenę inny, senno-fantastyczny wymiar i na chwilę odsuwa na dalszy plan to, co dzieje się za jednolitymi murami XIX-wiecznych fabryk. Miesza świat realny z majakami i różnicuje akcję.
W pierwszym akcie zagadkowa jest również wracająca opowieść sufrażystki Zosi (w tej roli Małgorzata Walewska) o księdze dobrych i złych uczynków w kościele Auvers. Historia mająca wprowadzić pewną uniwersalizację i pytania o postępowanie według zasad i wartości (Zosia jest „mediatorką" pomiędzy Poznańskim a robotnikami i chce by księga fabrykanta „zapełniła się dobrem") zbyt fragmentaryczna i oderwana od kontekstu wprowadza jednak zbyt dużo znaków zapytania. A zupełnie niezrozumiałe jest już wprowadzenie żywego konia na scenę, który z zasłoniętymi oczami postał parę minut w świetle reflektorów, by po chwili i tak schować się w kulisy. Przypomnienie publiczności w ten sposób, że „mamy do czynienia z megawidowiskiem" jest mizernym pomysłem.
Oprócz Konia-Marynarza w „Człowieku z manufaktury" pojawia się jeszcze jedna, nietuzinkowa postać, czyli Przybysz (w drugim akcie prokurator) - rola napisana dla Wojciecha Pszoniaka, na prapremierze grana przez Michała Barczaka. Aktor wykonując jedyną partię mówioną w operze, doskonale znalazł swoje miejsce i nie było to miejsce w tylnym szeregu. Barczak absolutnie znakomicie wykorzystując gesty - przy niemal każdym słowie wyginał ciało w nienaturalną pozę - wykreował diaboliczną postać antysemity, która od razu, także dzięki kostiumowi (czarny płaszcz), uruchamia szereg skojarzeń, a to do II wojny światowej i osoby Hitlera, a to do wydarzeń z 1968 roku (dodatkowo w libretcie pojawia się jeszcze wątek masowego przesiedlenia Żydów do Ameryki, zwłaszcza do Argentyny pod koniec XIX wieku) poszerzając przez to opowieść o Poznańskim i Łodzi o kwestię żydowską.
O ile postać Poznańskiego w pierwszym akcie i klamra, jaką zastosowała tu autorka libretta (po pierwszej scenie przedstawiającej Poznańskiego na łożu śmierci na końcu wracamy do obrazu, w którym fabrykant umiera, to co było pomiędzy to wspomnienia przedsiębiorcy), pomogły zebrać wiele wydarzeń w spójną, choć wielowarstwową całość, o tyle w drugim akcie chęć przedstawienia wielu wydarzeń z najnowszej historii wprowadziła niepotrzebną mieszaninę wątków i zdarzeń. Mamy tu do czynienia z ciągiem urywków, fragmentów i skrawków dotykających XX, a chwilami z XXI wieku, m.in. strajku włókniarek z 1971 roku, albo historii Mieczysława Michalskiego, likwidatora Polteksu, którego oskarżono o upadek fabryki i oddanie jej za bezcen zagranicznemu przedsiębiorcy. Być może dlatego pierwsza część silniej zapada w pamięć.
Pierwszy i drugi akt jednak coś łączy. Twórcom opery należą się wielkie brawa za stworzenie bohatera zbiorowego, który momentami staje się nawet ważniejszy niż Poznański czy Michalski. To kobiety, anonimowe robotnice, włókniarki, które wycieńczone ciężką pracą niemalże były zmuszone rodzić dzieci w tkalni (przejmująca scena porodu w fabryce), a po upadku zakładów musiały wziąć sprawy w swoje ręce, często samodzielnie wyżywić rodziny i dźwignąć miasto żyjące tylko z fabryk. Dobrze, że ten wątek mocno i wyraźnie wybrzmiał w „Człowieku z Manufaktury", dzięki temu z przekonaniem można powiedzieć, że to opowieść o kobietach, pracy i mieście - w takiej właśnie kolejności.
Nie wiem, czy gdyby wyjąć z tej opery Łódź, dałoby się stworzyć uniwersalną opowieść o pofabrycznych miastach okupionych katorżniczą pracą wielu osób. Nie wiem też, czy ta opera podobnie byłaby odebrana w innych miastach Polski czy świata. Z pewnością jednak „Człowiek z Manufaktury" choć niepozbawiony mankamentów to wydarzenie bez precedensu, a historia Łodzi jest na tyle fascynująca, że nie trzeba tu doszukiwać się uniwersalizmu.
Pozostaje z niecierpliwością czekać na maj i plenerową wersję opery. Wtedy „Człowiek z Manufaktury" zostanie zaprezentowany na Rynku Włókniarek Łódzkich w Manufakturze, czyli niejako w swoim „naturalnym" środowisku.