Kobiety zabiły werteryzm
„Instytut Goethego" – reż Cezary Tomaszewski - Teatr Dramatyczny w WałbrzychuPrzerabiając Goethego w liceum, nadal pamiętam jak bardzo śmiałam się z moimi przyjaciółkami z romantycznego egocentryzmu, a konkretniej – z filozofii cierpienia i werteryzmu. Wszakże w moim mniemaniu rzeczy te były sprzężone – męski arystokratyczny egocentryzm jako wyraz sentymentu „Nikt na świecie nie cierpiał takich katuszy jak ja w tym momencie!" oraz postrzeganie samobójstwa jako jedynego rozwiązania na cierpienie. W końcu tylko wybrany przez bogów może czuć egzystencjalne cierpienie, czyż nie? Absolutnie nie może być tak, że każdy człowiek odczuwa cierpienie w swoim życiu; że kobieta odrzucając miłość mężczyzny także cierpi na wyrzuty sumienia; że miłość zwykle boli każdego, który ją przeżywa; et cetera. Ba, jasne, że chociażby bieda nie dorówna nigdy uczuciowi cierpienia ze względu na nieszczęśliwą młodzieńczą miłość!
Dlatego też śmiałyśmy się z takich sentymentów. Najwyraźniej nie byłyśmy jedynymi osobami, które dostrzegły humor owego światopoglądu. „Instytut Goethego" Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu w reżyserii Cezarego Tomaszewkisego wydaje się wyrażać podobną myśl. Szóstka zebranych arystokratów zaproszona przez samego Goethego na wspólne czytanie „Cierpień młodego Wertera" pada ofiarą tajemniczych śmierci i zostaje postawione klasyczne pytanie : Kto jest mordercą?
Choć, teoretycznie, spektakl okala fabuła natury kryminalistycznej, zaobserwować można brak logiczności zdarzeń, przejrzystego mechanizmu przyczynowo–skutkowego, który wydaje się jednak być kluczowym elementem gatunku kryminalnego. Widz odczuwa chaos interpretacyjny, być może mający być zgodny z ideą mistycyzmu. Same zabójstwa-samobójstwa są zdarzeniami, które wynikają z mistycznych, gwałtownych histerii i to one są główną osią spektaklu. A jednak scenki poprzedzające dane samobójstwa nie są przekonujące. Z drugiej strony, brak przekonujących „argumentów" do samobójstw (jeżeli można w ogóle mówić o argumentach do samobójstwa) może być zamierzonym komentarzem twórców. W ten sposób twórcy mogą wyrażać opinię, że samobójstwa młodzieńców czytających „Wertera" także nie były logiczne, spójne ani uargumentowane.
Zauważalny był manieryzm gry aktorów, także – zakładam – zamierzony, jako komentarz na temat zachowania arystokracji, która zbierała się na czytanie dzieł Goethego. Najbardziej naturalną grą odznaczył się Dariusz Skowroński, a jednak – grał na scenie najkrócej, jako, że padł ofiarą pierwszego morderstwa. Widoczna była parodia intelektualistów (i pseudointelektualistów) XVIII i XIX wieku poprzez wręczenie postaciom opracowań szkolnych „Cierpień młodego Wertera", a także w sposobie odczytywania przez nich tekstu. Wszyscy czytali cicho, niezrozumiale mamrocząc pod nosem, stojąc w rzędzie przed widownią. Wiadomy był dla widzów zamysł komiczny od samego początku spektaklu.
Komizm przesycał właściwie cały spektakl. Między scenkami samobójstw aktorzy odgrywali etiudy musicalowo-operowe. Zupełnie parodyjne wstawienie Habanery z „Carmen" G. Bizeta, kultowej piosenki „Lovefool" zespołu The Cardigans, i wreszcie, nawiedzającej wszystkich w okresie świątecznym piosenki „Last Christmas" zespołu Wham! upieczętowało zamysł twórców „Instytutu Goethego". Niewątpliwie grupa aktorów w większości składających się z dorosłych mężczyzn, którzy śpiewają arię operową jest dla publiczności dobrym widowiskiem.
Także na scenie ustawione było pianino, na którym grała Weronika Krówka. Oceniając na podstawie występu w spektaklu, nie jest znakomitą wykonawczynią utworów romantycznych, natomiast jest świetną aktorką. Grając Panią Gefull, która pozornie była jedynie gosposią zamku, w rzeczywistości okazała się być najbardziej tajemniczą postacią. Niby chamska i pospolita, niby mówiąca bardzo niewyraźnie, a jednak niejednoznaczna w wypowiadanych kwestiach, działaniach, i bardzo zastanawiająca co do swoich prawdziwych intencji.
Oczywiście wspominając o prawdziwych intencjach trzeba napomnieć o roli Lele, graną przez Sarę Celler-Jezierską. Rola ta była, jak wspominałam wcześniej, bardzo manieryczna. Nie wiem na ile to intencjonalne, a na ile nie, więc tylko wystarczy zaznaczyć. W swoim manieryzmie ukazała się postać kobiety, która w jednym momencie pozoruje nekrofilię, niewinność, potem okazuje się być motywowana homoseksualizmem. Z jakiegoś powodu odczuwa ból za każdym razem, gdy kolejny mężczyzna popełnia samobójstwo. Zapamiętałam konkretną scenę, w której postać Angsta nawołuje: „Panowie, wznieśmy toast!", pomimo obecności dwóch kobiet w pokoju. Czyżby była to polemika z romantyzmem, który tak bardzo skupia się na mężczyznach, że o kobietach zapomina? Czyżby śmierć wszystkich mężczyzn, triumf kobiet, które na dodatek kochają się w sobie, było zemstą za stworzenie postaci okrutnej kobiety, która odrzuca zaloty mężczyzny? Wszakże nawet pozorna miłość wyznawana przez różnych mężczyzn pięknej Lele jest widocznie tylko pożądaniem seksualnym, albo i szukaniem tylko figury kobiety, na którą można nałożyć swoje ideały miłości i cierpienia, żeby potem mieć powód do samobójstwa.
Jak zawsze, granica między intencją twórców a interpretacją widza jest umowna i krucha, a więc pozostawiam tę kruchość w mistycyzmie spektaklu.