Kochajmy córki

"What the heil?" - Reż. Bartłomiej Błaszczyński – Teatr Śląski w Katowicach

What the heil opowiada o Mikołaju Beljungu, człowieku, który przede wszystkim był szpiegiem, później dyrektorem Śląskiego Stadionu, a w międzyczasie właścicielem restauracji na Mariackiej i Orbisu w Katowicach. Dopiero na końcu tej obszernej listy odkrywamy kolejną rolę mężczyzny, bardziej osobistą, ukrytą przed widokiem, mianowicie Mikołaj Beljung jako ojciec. I to tej ostatniej cząstce bohatera w przeważającej mierze poświęcony jest spektakl, tego przynajmniej życzyłaby sobie jego córka.

Batłomiej Błaszczyński za swój pierwszy sezon w Teatrze Śląskim otrzymał Nagrodę Marszałka Województwa Śląskiego dla młodych twórców oraz Nagrodę ZASP im. Andrzeja Nardellego za najlepszy debiut aktorski. Tym razem przygotował dla widzów historie śląskiego Hansa Klossa. Reżyser całkiem sprawnie serwuje publiczności żarty, odwołując się do mało znanej historii Mikołaja Beljunga. Bohaterowie chwilami sami podkreślają, że historia jest niespisana i mało wiarygodna, co również jest kolejnym powodem do zabawy w interpretacji wydarzeń. Tą wariację między tym, co wyobrażone, a tym, co zdarzyło się w rzeczywistości uważam za spory atut spektaklu. Bartłomiej Błaszczyński wykazał się tutaj sporą umiejętnością przekształcenia na swoją korzyść czegoś, co dla wielu mogłoby być przeszkodą w realizacji projektu. Kto bowiem odważałby się tworzyć sztukę o bohaterze, o którym niewiele można powiedzieć? To wszystko, to jednak tylko górna warstwa, pod którą wrzą metafizyczne pytania. Tutaj oto zagłębiamy się w serce całego dramatu, pytamy o sens naszego życia, o pamięć wszelaką, o to, co po nas pozostanie i wreszcie – czy można wielkimi czynami dla ojczyzny odkupić brak relacji z córką?

Michał Rolnicki, który wcielił się w rolę Mikołaja Beljunga musiał wykazać się szczególnym magnetyzmem, utrzymywać równowagę między humorem, a osobistym dramatem bohatera. Na scenie był wyrazisty, przykuwał uwagę niemal od pierwszej sceny, w której tajemniczo zawisa na pasach. Córka Mikołaja Beljunga (Anna Konieczna) tymczasem niesie na swoich barkach cały spektakl. Pojawia się już na samym początku, wówczas odniosłam wrażenie jak gdyby aktorka przesadnie naciągała spacje między zdaniami, co skutecznie odciągało moją uwagę. Szybko jednak zaangażowałam się w historię. Kupiłam bohaterkę, pełną żalu i gniewu. Zwróciłam uwagę na drobne gesty, drżenie rąk, głosu, które potrafiły przerodzić się w pełen pary krzyk i sprzeciw. Wszystko to nadało wiarygodności bohaterce. Jest to w mojej opinii bardzo dobry i wiarygodny występ aktorski, dla którego warto pójść na spektakl.

Na szali mamy jeszcze trzech aktorów, którzy wcielili się w rekonstruktorów - Aleksandra Przybył, Marek Rachoń i Michał Piotrowski. Całe show kradnie Aleksandra Przybył, przy której pozostali aktorzy nieco bledli. Pełna charyzmy scenicznej i energii, żarty w jej wykonaniu były naturalne. Nie znalazłam jednak zabawy w scenach, w których występował Marek Rachoń oraz Michał Piotrowski. Zabawa pod tytułem mężczyzna udający kobietę wydaje mi się bardzo tania. Jest to jednak kwestia indywidualnego poczucia humoru, być może widzom to nie będzie przeszkadzać.

Uważam, że scenografia i kostiumy, którymi zajęła się Marta Śniosek–Masacz działają na niekorzyść sztuki. Wprawdzie nie jest jasno powiedziane, w jakim czasie się znajdujemy, jednak w trakcie seansu można usłyszeć kilka wyraźnych dat, które mogą nam sugerować, że nie znajdujemy się w 2021 roku. Przynajmniej nie jest to ten rok w trakcie rekonstrukcji zdarzeń. Być może dobór tak infantylnych i nic nieznaczących rekwizytów ma podkreślić, że znajdujemy się nijako w próżni, w głowie bohaterki. Uważam jednak, że jest to mocno nietrafiony wybór, który psuje sztukę, pozbawiając ją estetyki i klimatu. Cząstkę tegoż klimatu ratuje jednak reżyser świateł, video – Bartłomiej Sowa oraz realizator światła – Waldemar Janiszek. Sceny, w których zapada ciemność, a światło pada wyłącznie na twarz aktora, to sceny pełne intymności i melancholii, które przerywają tą złudną fasadę żartów. Tutaj poświęciłabym szczególny czas scenie, w której Mikołaj Beljung (Michał Rolnicki) balansuję na granicy zachwytu samym sobą a wątpliwościami, które targają jego duszę. Wówczas światło skierowane na jego twarz idealnie nadaje klimat oraz nastrojowość.

Wiodącym tematem sztuki jest jednak relacja córki z ojcem. Sceny, w których występuje Mikołaj Beljung oraz jego córka, to sceny wyraziste i nierzadko pełne pasji. Anna Konieczna nie boi się krzyknąć, przywołując niemal całą salę do porządku. To pełne emocji momenty, które strącają na bok wcześniejsze pozory nic niewnoszącej zabawy.

Jakub Adamak to osoba, o której nie mogłabym nie wspomnieć. Odpowiedzialny bowiem jest za muzykę. Mamy tu skoczną warstwę muzyczną, w której Aleksandra Przybył, Marek Rachoń i Michał Piotrowski ochoczo biorą udział. Moją uwagę przykuły jednak fragmenty, w której jest powaga. Są to sceny z Anną Konieczną, czyli córką naszego bohatera Mikołaja. Wówczas tworzy się niemal mroczny i ponury klimat, wraz ze wspomnianym wcześniej światłem. Muzyka jest cicha, niemal nieobecna, a to kolejna zaleta tej sztuki.

What the heil? to komedia, która ukrywa w swoich szczegółach złożone pytania metafizyczne. Nie jest uzbrojona w bezsensowny śmiech, ponieważ zadaje pytania, którym może oddać się każdy uważny widz już po seansie. Polecam spektakl osobom, które pragną iść na sztukę, oczekując czegoś żywego i szalonego. A także tym, którzy lubią trochę zwolnić i zastanowić się nad sensem życia. Obie grupy odbiorców będą zadowolone.

Patrycja Śliwa
Dziennik Teatralny Katowice
7 lutego 2022

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia