Kocham go do dziś

rozmowa z Niną Andrycz

Przepracowałam w Teatrze Polskim prawie 70 lat, nie położywszy ani jednej roli. To z pewnością rekord Guinnessa. Zaczęłam jako osoba dwudziestoletnia, a skończyłam nie tak dawno. Odeszłam, bo nie mogłam dłużej patrzeć na tę degrengoladę. Znakomicie idący teatr zamienił się w teatrzyk dla dzieci - mówi NINA ANDRYCZ.

NINA ANDRYCZ: Niech pani parę ciasteczek spróbuje. Domowe. Moje urodzinowe. MAGDALENA RIGAMONTI: Jakoś nie podejrzewam, żeby pani sama wypiekała. Przecież kuchni pani nie dotyka. NA: - Herbatę parzę. Te piekł Wróbel, cukiernik wspaniały. Dla mnie piecze domowe, prawdziwe. MR: Kto był na urodzinach? Pytam, bo widzę, że kwiatów ma pani cały dom. NA: - Te tutaj są od prezydenta Rzeczypospolitej. Dostałam od niego list gratulacyjny. Poznałam prezydenta na kolacji wydanej przez nowego dyrektora Łazienek. Ten dyrektor rozsmarował mnie sobie jak masło na bułce, bo zacytował kawałek mojego wiersza. I na tej kolacji ukoronowano mnie "brylantową" koroną ze szkiełek jako królową sceny polskiej. MR: Królową była już pani przed wojną. Czy wówczas uważano panią za seksbombę? NA: - Nikt nie używał takich słów! Otrzymałam tytuł królowej mody i elegancji, który obowiązywał przez cały rok. Dzięki temu miałam spore korzyści materialne, bo sklepy dawały mi na raty wszystko, co zapragnęłam.

Ale budziła przecież pani zmysły mężczyzn i zazdrość kobiet.

- Naturalnie. Jednak o erotyce po prostu się nie mówiło.

Tylko nosiło się opinające ciało suknie z dekoltami...

- Kobiety eksponowały swoje ciała, a jednocześnie były nie do zdobycia. Dekolt był, a i tak starający się o względy stał pod oknem, pod balkonem i bał się nawet w to okno zerknąć. Jak kwiaty były ładne, to na chwilkę zapraszałam. Żyłam w innej epoce. Ludzie wychowani byli na miłości romantycznej. Czekali na nią. A i tamci mężczyźni podświadomie szukali bogini. Jeśli ktoś miał ochotę na inne relacje, to do dyspozycji były wspaniałe burdele i panie z półświatka. W każdym ustroju, za komuny też były.

A te czerwone róże od kogo?

- Od kolegów z Teatru Polskiego.

Czy pani wie, co się teraz w tym teatrze dzieje?


- Jakżebym mogła nie wiedzieć. To jest palący temat. Przepracowałam w tym teatrze prawie 70 lat, nie położywszy ani jednej roli. To z pewnością rekord Guinnessa. Zaczęłam jako osoba dwudziestoletnia, a skończyłam nie tak dawno.

Zwolniono panią?

- Nie, skąd! Odeszłam, bo nie mogłam dłużej patrzeć na tę degrengoladę. Znakomicie idący teatr zamienił się w teatrzyk dla dzieci. Miasto nawet zauważyło, że teatr ginie. Dzieci nagminnie w nim bywające z woli zmęczonych nimi rodziców, kiedy oglądają szekspirowskiego "Makbeta" albo "Burzę", nic nie rozumieją i tylko ze strachu siusiają na fotele. Byłam na "Burzy", przede mną siedział psychicznie udręczony malec, który wiedział, że w żadnym wypadku po marmurowych śliskich schodach nie dobiegnie do toalety, więc wysiusiał się na fotel. W antrakcie speszona wychowawczyni odwróciła się do mnie i zaczęła przepraszać. Powiedziałam, że mnie nie musi, tylko cień dyrektora Szyfmana. Bo on ten teatr stworzył i wtedy bajki grano o 12 w południe, a dzieci rozumiały, co się działo na scenie.

I myśli pani, że te czasy znowu wrócą?


- Przez chwilę była nadzieja. Przecież pan Struzik, marszałek naszego województwa, zawarł umowę z wybitnym artystą Andrzejem Sewerynem. Powierzył mu funkcję dyrektora Teatru Polskiego, obiecując pieniądze na działalność. Wierzyłam, że Sewerynowi uda się ożywić Polski, a tymczasem przyjechał z Paryża i okazało się, że nie ma ani grosza na otwarcie sezonu. Zawierzył Struzikowi jako dżentelmenowi... Ta sytuacja trwa już piąty miesiąc. Umieram z żalu i wstydu. Zespół jest rozbity, rozgoryczony. Skandal. A boli mnie sprawa Polskiego z kilku powodów. Wie pani, ten teatr zbudował mój znakomity architekt Czesław Przybylski, ożeniony z Różą Andryczówną, moją ciocią.

Te koneksje pomogły pani dostać angaż w latach 30.?


- Skąd! Nic nie powiedziałam dyrektorowi Szyfmanowi, bo nie chciałam żadnej podpórki. I dopiero po jakimś czasie Szyfman zorientował się, że ja jestem z tej rodziny, a nawet zapytał, dlaczego mu nie powiedziałam. "Bo nie chciałam!" - odpowiedziałam hardo.

Prywatnie też była pani taka pewna siebie?

- Znowu mnie pani chce na prywatne tematy naciągnąć. Teraz jest taka moda, żeby mówić o seksie, o intymności. Kiedyś tego nie było.

Patrzę na pani portrety i nie chce mi się wierzyć, że na tych balach nie czuła pani na sobie wzroku mężczyzn.

- Oczywiście, że czułam. Należały mi się jako aktorce.

I pięknej kobiecie.

- Dobrze, że los dał mi dobre warunki do uprawiania tego zawodu. Jednak proszę sobie nie wyobrażać, że po takim balu poszłam z jakimś adoratorem do łóżka. Miałam opinię przyzwoitej kobiety. Byli tacy, którzy musieli dwa lata przysyłać kwiaty, żeby zawrzeć ze mną znajomość. Chodzić, błagać, wielbić, prosić o spotkanie, a ja mogłam ich wodzić za nos.

Chyba zwracała pani uwagę na przystojnych mężczyzn?

- No, jak zobaczyłam Gerarda Philipe\'a, to byłam zachwycona. A kiedy usiadł ze mną porozmawiać - on grał Cyda, a ja Szimenę w "Cydzie", więc mieliśmy o czym mówić - czułam się szczęśliwa. W tym momencie wynurzyła się jednak z tłumu jego żona i oznajmiła: jesteśmy już bardzo zmęczeni i musimy wracać do hotelu. Wstał i posłuszny jak baranek na tych swoich długich nogach udał się do hotelu. Wiem, że do tego hotelu przychodziły kobiety, które chciały mu się po prostu oddać, a on mówił do ochrony: proszę to sprzątnąć.

Więc jednak tamten świat nie składał się tylko z wielbicieli i przyzwoitych kobiet?


- Przecież dla kobiety to jest szczyt poniżenia. Wolałabym codziennie tłuc groch, niż tak się poniżyć. Teraz to jest oczywiście normalne.

Nie ma pani dobrego zdania o współczesnych dziewczynach?

- Nie mam, bo większość z nich nie potrafi się cenić. Na pierwszej randce jest po wszystkim. No, ale dość już tych tematów...

No, dobrze, więc gdyby Sewerynowi się udało, wróciłaby pani do teatru?


- Kocham pracować. Ale mam już 95 lat. Mogę występować dorywczo. Mam wieczory autorskie, a to jest porządny, solowy występ. I pewnie będzie tak do końca moich dni.

Seweryn może być zawiedziony.

- Porozmawiam z nim szczerze. Chciałabym, żeby to wszystko się ładnie skończyło. Teraz czasy są takie, że Janusza Zakrzeńskiego zwolnili z Polskiego jednym papierkiem. Tak przecież nie można. Ode mnie jak gosposia odchodzi, to ja się z nią żegnam jak z domownikiem, bo przecież tańcowała przy mnie przez wiele miesięcy. A Zakrzeński od tego papieru dostał aż lekkiego udaru. Zadzwonił do niego Jan Englert, że dostał zaproszenie od prezydenta Kaczyńskiego, by lecieć z nim do Katynia. Przekazał to zaproszenie Zakrzeńskiemu. Samolot się rozbił, więc Zakrzeński na szczęście martwił się sytuacją w teatrze tylko przez jeden dzień. Wie pani, kiedy teatr miał się najlepiej? W zniewolonej Polsce.

Ma pani na myśli komunę?


- Tak, bo w PRL mogło nie być na mieście jedzenia, ale pieniądze na teatr zawsze były. W Rosji sowieckiej też tak było. Głód, ale teatry grały znakomicie. Kultura kwitła. Biuro polityczne dostarczało Szalapinowi, śpiewakowi operowemu, jedzenie, żeby głos mu nie osłabi. A teraz w wolnym kraju nie ma pieniędzy na kulturę. Nawet Marek Piwowski od tego kultowego Mamonia z "Rejsu" nie ma pieniędzy na film.

Mam wrażenie, że ostatnie 20 lat w wolnej Polsce nie należą do pani ulubionych.


- Bo te lata to jest powolny upadek mojej branży. Wydam książkę i tam o tym wszystkim napiszę. W modzie jest pluć na PRL, a ja pluć mogę tylko na zniewolenie, a nie na najlepszy teatr w Polsce. Przecież każdy spektakl Hanuszkiewicza, który był pokazywany na świecie, kończył się owacją na stojąco.

Czy pani mąż, premier Józef Cyrankiewicz, lubił teatr?

- Lubił. Ale ponieważ teatr był dla mnie ważniejszy niż on, to potem go znienawidził. Bo z rana była próba, obiad, a potem spektakl. No, a po spektaklu byłam zmęczona.

I dlatego małżeństwo się skończyło?

- Między innymi. Bo poza tym nic chciałam mieć dzieci.

No właśnie. Czy z tej perspektywy...


- ... niczego nie żałuję!

Nie byłoby przyjemniej, gdyby wokół pani były dzieci, wnuki i nie byłaby pani sama? Przecież kobiety marzą o tym, żeby być matkami.

- Przesada. Rodzenie to jest straszny ból. Wystarczy poczytać, co mówi na ten temat żona Lwa Tołstoja. Ciągle musiała rodzić, bo wtedy nawet nie można było pomyśleć o aborcji.

Kiedy pani postanowiła: żadnych dzieci, tylko kariera?

- Pod koniec gimnazjum. Miałam wtedy 17 lat. Kariera jest efektem ciężkiej pracy. Nie miałam głów do rodzenia. A miłość? To jest moja miłość! (Nina Andrycz wskazuje na portret Aleksandra Węgierki). Złota głowa, niebieskie oczy. Wyglądał jak Duńczyk albo Szwed, ale na pewno nie naród wybrany. Byłby się uchował, bo Niemcy, którzy po niego przyszli, powiedzieli: "Ty chyba nie jesteś Żydem?". A Węgierko odpowiedział zgodnie z prawdą: "Jestem". No i zamordowali go.

Ile pani miała lat, kiedy go poznała
?

- 19. Byłam studentką II roku. On był moim profesorem. Cała szkoła wiedziała. Nasze spojrzenia nas zdradzały. Kiedy on wchodził do klasy, to od razu szukał mnie oczami.

I co, tak bez erotyzmu?

- Proszę pani, przeżyłam erotyzm tak piękny, że każdy następny wydawał się niczym. Jeden jego pocałunek był wart wielu tych płomiennych stosunków, za którymi przepadają panowie, a kobiety przeważnie udają. Innymi słowy, moja pierwsza miłość była romantyczna, a jej podkład erotyczny był tak wzniosły, że następne doświadczenia wyglądały... jakby słabiej.

Skąd taka panienka z dobrego domu miała wiedzę na temat erotyzmu?


- To nie wiedza, to instynkt. On mi mówił, że Aleksander jest niezwykły. Przecież to się czuje. Jeden ględzi i jest nieinteresujący, a inny tak na panią spojrzy i muśnie ręką, że pani pół nocy nie śpi. I ja też poczułam. Wiedziałam, że ma żonę. Mało tego, ja tę żonę lubiłam. Zdawałam sobie sprawę, że bez niej on by nie zrobił kariery.

On był dorosłym, dojrzałym mężczyzną, a pani dziewczyną. Nie bała się pani, że zostanie wykorzystana?

- Nie, bo to był bliski mi człowiek. Duchowe pokrewieństwo to jest potęga, przy nim erotyka wysiada, schodzi na drugi plan. Bo przecież erotycznie może mnie się podobać pan, który oczarował mnie samym wyglądem. O, tak jak Filip, ten fotograf od pani z gazety, wszedł do mojego mieszkania i oczarował mnie, choć nie jest w moim typie. On jest czarny, a ja lubię blondynów archanielskich.

Rozumiem, że między panią a panem Aleksandrem była magia?

- Oczywiście, przede wszystkim magia. Taka miłość należy już do innej epoki.

A pomiędzy panią a premierem Cyrankiewiczem była magia? Bo nie wyszła pani za mąż po raz drugi?

- Nie trafił się ktoś taki, kto dałby mi życiowy spokój, tyle tolerancji i był tak ciekawym człowiekiem jak Józef. W każdym razie nikogo ciekawego nie spotkałam. Flirtowałam, i owszem. Ale wiązać się tak trwale to już nie chciałam.

Była pani po pięćdziesiątce i grała rolę Kleopatry. Półnagiej Kleopatry.


- Ale wyglądałam na 15 lat mniej. Poza tym miałam świetną figurę.

A poczucie wstydu?

- Nie, bo przecież Kleopatra chodziła tak ubrana, a ja czułam się jak Kleopatra, córka Izydy.

Ale Warszawa przychodziła oglądać pani kształty.

- W mojej książce jest zdjęcie, na którym jestem prawdę naga. Jeśli ktoś ma ochotę, może w każdej chwili popatrzeć. Pamiętam, jak pojechałam z mężem do Sopotu i pływałam w zimnej wodzie, a marynarze się we mnie kochali. Każdy jeden.

Są kobiety, które twierdzą, że po pięćdziesiątce stają się przezroczyste, niezauważalne dla mężczyzn.

- To bzdury. Na mnie mężczyźni zwracają uwagę do tej pory (śmiech). Pewnie ma pani na myśli menopauzę. Cóż ta menopauza? Prawo natury. Nie można rodzić i tyle. Ja z tego powodu nie rozpaczałam. Klimaks trzeba przejść, najlepiej w towarzystwie lekarza.

Ludzie mówią, że w małżeństwie z Cyrankiewiczem to pani rządziła.

- Póki mnie słuchał, może i rządziłam. Na początku znajomości miał bajeczną, hollywoodzką urodę. Oka nie można było od niego oderwać. Póki mnie słuchał, to wyglądał dobrze. Kiedy zrozumiał, że nie urodzę dziecka, zaczął popijać i przestał słuchać. Gdybym urodziła, nasze małżeństwo przetrwałoby do grobowej deski. Jestem tego pewna. Ale ja rodziłam role i to mi wystarczało.

Plotkowano, że jest pani kobietą fatalną, potworem. Może jednak naprawdę nim pani była.

- Zależy, jak na to spojrzeć. To prawda, że kochałam moją pracę bardziej niż męża. Czy to takie straszne? Greta Garbo też kochała swoją pracę bardziej niż tych panów, którzy się o nią starali. Przecież są na świecie takie kobiety. A że kochałam męża innej? Ja sama obiecałam jego żonie, że nie będę o jego miłość walczyć. I nie walczyłam. Ona była ode mnie starsza, czasem traktowała mnie jak córkę. Niech pani spojrzy na mój portret z "Lalki" Prusa - ta piękna koronkowa suknia jest jej projektu. Pewnie odwdzięczała się za dotrzymaną obietnicę. Zresztą, prawdę mówiąc, to ona jednak była lepsza w roli żony niż ja.

Dlaczego?

- Bo umiała o niego zadbać. On był jej mężem, dzieckiem, synem, idolem, wszystkim. Nawet mama twierdziła, że taką ofiarną żoną to ja nie potrafię być, bo dla mnie, jak i dla niego, najważniejszy był teatr.

Z mamą łączyła panią chyba bardzo silna relacja?

- Kolosalnie silna. Jednak, kiedy mama zobaczyła, że się sprawdzam, że daję sobie radę, to się na wszystko godziła. Mój tata powiedział, że jeśli Osterwa pochwali Ninę, to znaczy, że może być aktorką. Kiedy po pierwszym swoim zwycięstwie - najlepiej w Polsce powiedzianym wierszu - dostałam w nagrodę książeczkę Staffa z dedykacją Osterwy, ojciec przestał mówić, że scena to jest rozpusta, niepewne jutro i inne XIX-wieczne banialuki. A zresztą, jaka tam rozpusta - przecież skończyłam szkołę jako dziewica.

Ma pani na myśli gimnazjum?

- Skąd! Studia. Nie tylko ja byłam dziewicą, proszę pani. Jeszcze raz mówię, to była inna epoka.

Przez tę niespełnioną miłość tak mocno poszła pani w pracę i karierę. Mam rację?


- Niecałkowitą, bo praca po prostu mnie uratowała. Mój ukochany nie odebrał mi przecież powodzenia ani sympatii u ludzi. Tylko siebie odebrał.

Ile czasu minęło, zanim poczuła się pani gotowa na nową miłość?

- Bardzo długo to trwało. To nie znaczy, że nikt mi się nie podobał. Spędzałam czas z innymi mężczyznami. Nie były to jednak żadne związki, bardziej adoracje. A za mąż wyszłam, mając 32 lata. Józef zmusił mnie do małżeństwa. Proponowałam, że zostanę jego przyjaciółką. Powiedział: przyjaciółek to ja miałem dosyć w młodości, a teraz chcę żonę. Taką jak ty. Przyzna pani, że to było bardzo ładne. Nawet mama powiedziała, że to przyzwoity człowiek. Uznałam, że jest godny tego, żeby mnie uwielbiać.

To znaczy?

- Nie rozumie pani? Godziłam się na intymność, ale niekoniecznie w nią się angażowałam. Bo zaangażowana byłam tu (Nina Andrycz wskazuje na portret Węgierki).

W trakcie małżeństwa ten portret Węgierki też wisiał w domu?

- Tak, ale nie w sypialni, tylko w moim gabinecie. Mąż nawet raz powiedział: jakaś nekrofilia kwitnie w tym domu. Ale żadnej kłótni nie było. On wiedział, że nie zbraknie mi riposty. Pamiętam, jak przyjechał do Polski z oficjalną wizytą Mołotow, Scenicznym szeptem powiedziałam do męża: patrz, ten wał przyszedł! Mąż miał w ręku papierosa, który wypadł, wpadł w mankiet, a spodnie się zapaliły. Ochrona się rzuciła ratować premiera i "ten wał" uszedł mi na sucho. Młodzieży przypomnę, że Mołotow podpisał pakt z Ribbentropem.

Chyba się nie nudziliście we dwoje?

- Mieliśmy poczucie humoru. Wyszłam za niego, bo wiedziałam, że doktryna każe mu uszanować kobietę pracującą.

Jest pani feministką?

- Zawsze byłam. Sama o sobie decydowałam.

A konwenanse?


- Jakie konwenanse? Nie ma żadnych. A w latach 30.? Ludzie się liczyli z tym, co inni powiedzą, trzeba było być jedynie przyzwoitym człowiekiem. Zresztą, później też. A mąż od początku wiedział, że nie jestem typem Haus Frau. Sam też nie należał do tych mężczyzn, którzy wyłożywszy dużą kasę na stół, uważają, że każdą sprawę można z kobietą załatwić. Niedawno oświadczył mi się pewien pan. Po siedemdziesiątce. Mówię mu: pan by przy mnie umarł z głodu, bo ja nie lubię kuchni. A on na to: nie ma problemu, będziemy mieli służbę. Odpowiedziałam: ależ służba nie stworzy przytulnej atmosfery. Wielu jest starszych panów, którzy zachowują się jak gówniarze, a ja z takimi nie chcę mieć do czynienia.

Podobno przepowiedziano pani długowieczność?


- Tak, w horoskopie. No i jest ta długowieczność. W naszej cywilizacji 100 lat to granica. Mnie dzieli od niej tylko pięć lat. Przecież na urodzinach ludziom śpiewają "Sto lat, sto lat". A mnie już nie śpiewają... Chciałabym jeszcze pożyć może parę lat. Wie pani, piękną sprawą jest dobrze przeżyte życie. I mam nadzieję, że pan albo pani śmierć łaskawie się ze mną obejdzie. Bo robiłam to, co kochałam najbardziej. Historia z miłością nie wyszła, ale to nie z mojej winy. Kocham go do dziś dnia.

NINA ANDRYCZ

ur. 11 listopada 1915 r. w Brześciu Litewskim, aktorka teatralna. Debiutowała w Wilnie w 1934 roku, rok później grała już w warszawskim Teatrze Polskim. Była z nim związana przez 70 lat - z przerwą na lata niemieckiej okupacji (pracowała wtedy jako kelnerka). Początki swojej kariery opisała w kryptobiograficznej powieści "My rozdwojeni". Sławę przyniosły jej role królowych i arystokratek (m.in. Marii Stuart w dramacie Słowackiego, Szimeny w "Cydzie", Marii Kalergis w filmie "Warszawska premiera") oraz role w ponad 20 spektaklach Teatru Telewizji. Odznaczano ją w PRL m.in. Złotym Krzyżem Zasługi i III RP (Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski). W latach 1947-1968 była żoną Józefa Cyrankiewicza, najdłużej urzędującego premiera PRL. U jego boku poznała Stalina, Chruszczowa i Mao Tse-tunga, zwiedziła Indie i Kambodżę. Jednocześnie plotkowano ojej powodzeniu i kochankach - ona nazywała ich zawsze wielbicielami i przyjaciółmi. W 2003 roku wydała powieść "Bez początku, bez końca", za którą dostała Nagrodę Literackiej Premiery Miesiąca. Mieszka w Warszawie.

Magdalena Rigamonti
Newsweek Polska
2 grudnia 2010
Portrety
Fernando Arrabal

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...