Kochamy teatr lekki, łatwy i przyjemny
Robert Dorosławski o częstochowskiej scenieOgólnopolskie media głoszą powrót publiczności do teatrów. - Właśnie w ub. roku przekroczyliśmy magiczną granicę 1,5 mln zł rocznych dochodów - cieszy się dyrektor częstochowskiej sceny Robert Dorosławski
- Ludzie zatęsknili za byciem razem, za żywą sztuką - mówi szef naszej miejskiej sceny. - Widzę to w teatrach, ale też w filharmoniach, klubach jazzowych, kawiarniach. Polacy po prostu wychodzą z domów po okresie zachłyśnięcia się wideo, DVD, internetem. Z przyjemnością widzę, że we wspomnianych miejscach - również w naszym teatrze - jest coraz więcej młodych ludzi. Głównie licealistów, bo z udziałem studentów w życiu kulturalnym miasta wciąż mamy problem.
Dorosławski przyznaje, że częstochowska scena ma swoje hity, na które trzeba z wyprzedzeniem kupować. "Miłość i polityka" (z udziałem Joanny Liszowskiej), spektakle planowane dopiero na 7 i 8 marca, już są prawie wyprzedane. Podobnie bywa z "Jeszcze jeden do puli" (gra Jerzy Bończak), czy nieśmiertelnym, choć rzadko grywanym "Mayday". Tak jest jego zdaniem w całym kraju - produkcje lekkie czy wręcz rozrywkowe cieszą się wielkim powodzeniem. Dyrektor wspomina jednak swoją wizytę w warszawskim Teatrze Studio na spektaklu "Obrock" z udziałem m.in. znakomitej Ireny Jun - było z nim raptem 17 osób.
- To jest prawidłowość - podkreśla Dorosławski. - Dlatego w Częstochowie bardziej nas cieszy to, że specyficzne przecież "Igraszki z diabłem" miały 50 wystawień przy kompletach na dużej sali. Bardzo dobra frekwencja jest na tytułach takich jak "Szary Anioł" czy "Patrz, słońce zachodzi" w konwencji scena na scenie. Mieliśmy też dwie udane prapremiery. Oczywiście nie mam nic przeciwko dobrze zrobionej farsie, ale teatr taki jak częstochowski musi zaspokajać różne gusta.
Choć zakończony rok budżetowy był dobry dla teatru im. Mickiewicza, Dorosławski nie próbuje demonizować wyników. Odbyło się 335 spektakli - mniej niż w roku 2008, kiedy było ich 375. Ale przed rokiem więcej było objazdów, bo liczba przedstawień zagranych w siedzibie jest porównywalna. Podobnie frekwencja w siedzibie liczona na 88 proc. Ale są to wyniki porównywalne z tym, co teatr osiągał za dyrekcji Henryka Talara czy Marka Perepczki. Gorzej było tylko za Katarzyny Deszcz z powodu trudniejszego repertuaru.
- Widzowie wrócili do naszego teatru i zostali - mówi Dorosławski. - Przy czym dla nas ważniejszym wskaźnikiem niż frekwencja są wpływy z biletów. A właśnie w ub. roku udało nam się przekroczyć magiczną granicę 1,5 mln zł. Co oznacza, że częściej nie mieliśmy miejsc na sali, na których mogliśmy posadzić osoby korzystające z bezpłatnego wstępu, z organizacji Trzeciego Wieku, zaproszeń, wejściówek. Rekordowy wpływ pozwoli teatrowi utrzymać się na powierzchni, bo nie da nawet luzu twórczego. Na szczęście nie wpłynie też na zmniejszenie dotacji.
Dyrektor twierdzi, że od 2001 r. dotacja dla Teatru im. Mickiewicza jest niedoszacowana o 1-1,5 mln. Dlatego spektakli trzeba grać dobrze powyżej 300, podczas kiedy bezpieczną normą powinno być 250-260 w roku. Wtedy byłby czas na spokojne próby. Podczas kiedy obecne funckjonowanie częstochowskiej sceny jest na granicy możliwości ludzi i sprzętu. Trzeba robić sześć-siedem premier, żeby mieć co grać. Na przykład w grudniu odbyło się 35 przedstawień mikołajkowych. - To już jest produkcja, nie sztuka - denerwuje się dyrektor. - Pracownicy techniczni robią około 1000 zmian scenografii, a ja wciąż się muszę niepokoić, czy nie łamię ich praw pracowniczych.
Zmartwieniem Dorosławskiego jest brak pieniędzy na promocję częstochowskiej sceny w Warszawie i innych miastach. - Nasze spektakle już są tam obecne, są chwalone, ale nie stać nas np. na banery na tamtejszych głównych ulicach - wyjaśnia dyrektor.