Kolęda po końcu świata
"Spektakl o Dobru. Rewia Wzruszeń" - reż. Monika Strzępka - Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w WałbrzychuPiosenką - motywem przewodnim tego przedstawienia mogłoby być ,,Always look on the bright side of life" z ,,Żywota Briana". Film Monty Pythonów i spektakl duetu łączy ta sama wymowa. Dzieli wszystko, co inne. Strzępka i Demirski pozostają przy swoim języku teatralnym, który nie zmienił się właściwie od czasu "Tęczowej trybuny". Ton prowokacji ustąpił miejsca podgryzaniu, z którego nie zawsze wiele wynika. Twórcom udało się jednak osiągnąć pewną dojrzałość, która jest niezbędna na tym etapie drogi artystycznej.
Stworzona przez Michała Korchowca scenografia przypomina jego poprzednie prace. Pozorny realizm jest zaburzony przez dodanie elementów powodujących swoisty "efekt obcości". W "W imię Jakuba S." służyło temu zatopienie krajobrazu po bitwie w puchu sztucznego śniegu. Z dekoracji ustawionych w "O dobr" pierwszy rzuca się w oczy duży szkielet stegozaura. Ma to oczywiście wywołać zaskoczenie, chociaż znaczenie tego elementu można rozpatrywać w inny sposób. Postacie ze spektaklu są bowiem takimi dinozaurami, które nie potrafią się odnaleźć w dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Nie należy się raczej doszukiwać w szkielecie symboliki śmierci, gdyż byłoby to zwyczajnie banalne. Może chodzi po prostu o wyrażenie tęsknoty za czymś, co jest stałe w przemijającym szybko czasie? Chociaż marne to pocieszenie
Demirski osadza akcję w roku 2012, chociaż czas historyczny zmienia się później kilkakrotnie. Początek spektaklu stanowi oparta na dekonstrukcji publicystyka, czyli nihil novi. Na scenę wbiega Breivik, który celuje we wszystkich obecnych na scenie - kapitalistów, artystów, itd. Taka karykatura nie wnosi jednak nic ciekawego. Może być jedynie zawiązkiem akcji, która opiera się na ukazaniu społecznego gniewu; chociaż wątek Breivika zasługuje na rozwinięcie. Przedstawienie zostaje zakończone po kilku minutach. To chwyt znany z jednego z odcinków "Latającego cyrku Monty Pyton". Graham Chapman grał tam lokaja, którego kwestia powoduje od razu wniesienie kwiatów i owacje. Zawiązanie spektaklu i zakończenie go po tak krótkim czasie ma zapewnić płynne przejście do właściwej części widowiska. Początek sam w sobie jest bowiem wytrychem mającym chyba przełamać dramaturgiczną słabość niektórych partii tekstu.
Narracja przedstawienia zostaje rozbita na kilka postaci. Okazję do wypowiedzenia się każdej z nich daje sesja terapeutyczna, prowadzona w roku 2016 w stołecznym MOPS-ie. Po trzech latach kryzys się pogłębia, powodując nasilenie się społecznej depresji. Obrywa się Obywatelom Kultury, którzy ograniczyli się zdaniem duetu do stwierdzania oczywistych faktów. Zachowują się niczym Captain Hindsight z jednego z odcinków serialu "South park". W wojnie o to, kto ma dostarczać jedzenie dla szkolnych stołówek, cierpią najbardziej dzieci. Organizatorzy społecznych strajków grupują się w nowe kliki (skądś już to znamy, prawda?). Demirski celnie wskazuje patologie, które tak naprawdę już występowały lub występować będą. Tak dzisiaj, jak za kilka lat.
Ale "O dobru" nie wskazuje jedynie pewnych ułomności społeczno-politycznych. Spektakl jest głównie pytaniem postawionym nam wszystkim: czy jesteśmy jeszcze zdolni do tworzenia wspólnoty? Ma to znaczenie nie tylko w kontekście braku solidarności samego środowiska teatralnego przy okazji protestu "Teatr nie jest produktem" czy problemów finansowych niektórych scen. Ba, "O dobru" nie podejmuje nawet szerzej tematu kryzysu w teatrze, chociaż spektakl powstał jako swego rodzaju na ten protest odpowiedź. Przedstawiony kontekst ma dalszy zasięg. Tematem staje się tu bowiem upadek wspólnoty w obliczu przemian cywilizacyjnych. Te ostatnie mają znaczenie dla zmian w naszej etyce. Źródłem tego upadku jest zdaniem twórców brak powszechnej wrażliwości na los jednostki. Dążenie do odzyskania wspólnotowości powinno się według duetu odbyć na zasadzie indukcji.
Pojawia się słynna para: Bob Woodward (Filip Perkowski) i Leonard Bernstein (Andrzej Kłak). We "Wszystkich ludziach prezydenta" mieliśmy do czynienia z bohaterami wiernymi etyce dziennikarskiej. Odwaga kilku ludzi miała siłę przewrotu. Prezydent Nixon został zmuszony do ustąpienia ze stanowiska. Demirski rysuje wizję historii alternatywnej: Nixon powraca na stanowisko, a dziennikarzom zamyka się usta. Audycje radiowe wyłącza się po jednej niewygodnej debacie. Bernstein umiera wkrótce na raka, niechętny i zdołowany zaistniałą sytuacją. Można ten wątek potraktować jako próbę zadania pytania: czy podobna odwaga zdołałaby coś zmienić w kraju nad Wisłą? Czy wobec sukcesów ideologów NWO jakikolwiek bunt ma w ogóle sens? W końcu Berlusconi ustąpił ze swojego stanowiska głównie w wyniku nacisków z Brukseli, a nie społecznego sprzeciwu. "Woodstein" w Polsce raczej nie zdołają dokonać tego, co udało się w Waszyngtonie. Chociaż manipulowanie historią jest dyskusyjne, w tym wypadku buduje ciekawy kontekst. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę liczne spory o stronniczość czasopism i samych dziennikarzy. Inna sprawa, czy jest ona rzeczywiście wadą, czy raczej konsekwencją poglądów. Tego w "O dobru" już nie ma.
Kluczową postacią staje się natomiast Amy Winehouse (Agnieszka Kwietniewska). Szczegółowa charakteryzacja (peruka, sukienka, tatuaże) nie pozostawia zresztą wątpliwości, kim jest protagonistka przedstawienia. Casus Winehouse jest dla duetu dobitnym przykładem zatracenia społecznej jedności. Obserwujemy kilkuletnią karierę Amy, gdy napisy w tle mówią nam o upływającym czasie. Kwietniewska z przebojowej i pewnej siebie kobiety przeradza się w końcu w zmęczoną i apatyczną melancholiczkę. Piosenkarka staje się zakładniczką wydawnictwa Sony Music Entertainment, uosabianego przez Mirosławę Żak. Gwiazda jest wprost zmuszana do grania koncertów. Zysk z umowy jest w końcu ważniejszy niż kondycja psychiczna artysty. Wprowadzona zostaje problematyka prerogatyw współczesnej ekonomii liberalnej, z którą tak zaciekle walczy choćby Richard Weaver. Kwietniewska odgrywa wysiłek pijanej, znarkotyzowanej Amy w czasie koncertu w Belgradzie. Kilkakrotnie pada i wstaje. Wyjątkowość tej kreacji polega na tym, że aktorce udaje się odnaleźć ton cierpienia młodej dziewczyny, która mimo swoich błędów i przerostu ambicji na śmierć nie zasłużyła. Co ciekawe, Kwietniewska tylko pozornie dystansuje się do swojej roli. Udaje się jej bowiem osiągnąć pewne zespolenie z odgrywaną postacią. To zaskakuje, biorąc pod uwagę prawidłowość, jaką jest dystansowanie się aktorów do swoich kreacji w przedstawieniach duetu.
Historia Winehouse jest sztandarową opowieścią o upadku człowieka przygniecionego własną sławą. Demirski ze Strzępką idą krok dalej. Samotność wokalistki wiążą w dodatku z obojętnością i złością fanów. Ci ostatni przejęli się raczej pieniędzmi za bilety, a nie sytuacją zdrowotną swojego idola. Amy marzy o wielkim zrywie tysięcy słuchaczy, którzy pomagają jej wstać. Wzbudzanie poczucia winy jest tutaj dość nietrafione. Winehouse stała się legendą, podobnie jak Kurt Cobain. Ale tak na dobrą sprawę, czy problemy Amy nie wynikały głównie z jej wybujałej ambicji? Wiedziała w końcu, jaką wybiera drogę. Przecież tak samo można usprawiedliwiać Romana Polańskiego i jego niesławny seks z nastolatką. Jeśli społeczeństwo czegoś nie zrobiło, to głównemu zainteresowanemu można umyć ręce? Ukazanie Winehouse, jako ofiary, może zrodzić niebezpieczeństwo postępowania społecznej apatii. Skoro winna jest zbiorowość, to tak naprawdę nie ma winnych jednostek. Ta habermasowska sprzeczność kłóci się z przekazem "O dobru". Widowisko zakłada bowiem szukanie dróg do odbudowania wspólnotowości. Zakłada też wyrobienie u widzów zdolności do krytycznego myślenia. Niestety teatr publicystyczny nie ma chyba do tego odpowiednich narzędzi. Skoro posługuje się szablonami, to trudno się dziwić, że nie potrafi skutecznie poza nie wyjść.
Chociaż "O dobru" sięga nieraz po ciężki kaliber, to wałbrzyskiemu spektaklowi udaje się się zachować lekką, choć czasem nieco jednak nużącą formę. Niestety jest to przedstawienie przegadane, któremu brakuje chwil wyciszenia. Gry słowne i cięte dowcipy pomagają uniknąć sentymentalizmu w scenie śmierci Bernsteina. Kłak śpiewa "Creep", gdy za jego plecami wyświetlane są (nieraz ,,kompromitujące") zdjęcia z jego dzieciństwa. Osobowość aktorów przebija się na pierwszy plan. Przedstawiają się oni zresztą z imienia i nazwiska. Grający Woodwarda Filip Perkowski najpierw kreuje się na nowego bohatera ludu, by po chwili zdjąć tę maskę. Terapia prowadzona przez prowadzącą (Angelika Cegielska) ostatecznie nic nie dała. Strzępka po raz kolejny rozbija sceniczną iluzję. Ale robi to tylko po to, by wyprowadzić widzów na zewnątrz, gdzie aktorzy rozpalają ognisko. Próbuje się stworzyć atmosferę wspólnotowości, którą osiąga się przez wspólne śpiewanie hymnu FC Liverpool: "You'll never walk alone". Nie jest tak źle? O takim przekazie myślałem, wspominając na początku recenzji o songu Pythonów. A może całe "O dobru" stawia pytanie, czy w dzisiejszych czasach tylko teatr może wykreować grupową jedność? Dla mnie przedstawienie duetu jest pięknym zilustrowaniem innej prawdy: świat się zmienia, ale człowiek nigdy nie będzie potrafił się do niego przystosować.
Twórcy doszukują się różnorakich przyczyn rozpadu wspólnoty i dobrze, że nie widzą ich wyłącznie w "górze" (korporacjach, rządach, itd.). Zbyt często uciekają jednak w erystykę, co pozbawia ich racje wiarygodności. Tyle o merytoryczności. "O dobru" jest jednak sukcesem pod względem realizacyjnym. Kameralność służy niespiesznej narracji, która niekiedy gubi się jednak pod natłokiem słów i działań. Do inspiracji teatru Strzępki i Demirskiego można już zaliczać nie tylko farsę, Wandurskiego czy Brechta, ale także pastorałkę! Bo czym innym może być ostatnia, improwizowana sekwencja spektaklu, jak nie iście "strzępkową" wersją kolędy?