Kolekcjonerzy własnych urojeń?

"Metafizyka dwugłowego cielęcia" - reż: Michał Borczuch

Najnowszy spektakl w TR Warszawa stanowi dobitny przykład tego, jak nieudolnymi zabiegami dramaturgicznymi i co najmniej podejrzanymi rozwiązaniami scenicznymi można łatwo obniżyć wartość bardzo udanego dramatu, a przy okazji - odsłonić własne braki, nie wyłączając braku pomysłu na wystawienie tego a nie innego dzieła.

W Metafizyce dwugłowego cielęcia Witkacy portretuje grupę europejskich przybyszów osiadłych w Nowej Gwinei i ich zmagania z własną tożsamością, a także – chore relacje rodzinne. Postać, wokół której obudowana jest sztuka, to Karmazyniello, wychowywany przez matkę Leokadię Clay i wraz
z nią oczekujący na powrót ojca, gubernatora Nowej Gwinei. Karmazyniella dręczy niepokój, przeczuwa problemy ze statkiem, które zatrzymają, a może i zgubią, powracającego z wyspy Fly River zarządcę. W trakcie kolejnych scen okazuje się jednak, że nie sir Robert Clay jest jego ojcem, a prof. Mikulini, bakteriolog pracujący na wyspie, którego łączyła młodzieńcza miłość z matką Karmazyniella. Dla Witkacego osadzona w tropikach fabuła jest okazją do sportretowania siedliska skrajnych egoistów i zwyrodnialców, ale i zadawania pytań o wychowanie, o przypadkowość miłości, o nicość istnienia. Czy tragiczność może dotyczyć kogoś, kto nie kocha nikogo? - pyta Witkacy, dla którego wszędzie „sam fakt  istnienia jest czymś ohydnym”. „Cóż z nim zrobić: narzuca się nam zupełnie mimo naszej woli”. W życiu najsilniej determinuje nas biologizm relacji ("cóż może zrobić więcej matka dla syna jak przestać istnieć dla niego jako matka?"). W konsekwencji poczucie egzystencjalnej mizerii zderza Witkacy z pozbawionym zahamowań biologizmem - i to jest w dramacie najświetniejsze.

Otóż w przypadku warszawskiej Metafizyki... przepisywanie dramatu (dramaturgia Łukasza Wojtyski) polega na wykrajaniu licznych partii tekstu istotnych znaczeniowo i zamienianiu ich na własne, nie najwyższej próby ustępy: a to o jedzeniu (monolog Leokadii), a to o "zupie z żółwia" (w istocie chodzi o przymuszanie matki do whiskey), czyli tym razem o piciu. Inscenizacyjnych nowinek jest dużo więcej: Karmazyniello nie ma już 16 lat, Jack Rivers został przemianowany na Jacka Danielsa,
a Króla Aparurę zamieniono w Króla-kobietę Aparurę, co samo w sobie jest pomysłem ciekawym. Gorzej jednak, że Aparurze odebrano kompletnie zdolność porozumiewania się z innymi postaciami, a więc i z widzami, dla których musi być niezrozumiała. Nie wiedzieć czemu Aparura w ujęciu Borczucha to niespełna rozumu szamanka, wydająca jedynie dziwne okrzyki i tubylczy bełkot, pozostawiona na scenie właściwie samej sobie. Ani razu nie odgrywa ona ważnej roli w przedstawieniu, pozostaje ciągle obiektem kpin, równie dobrze mogłoby jej tak naprawdę nie być. Zamiast podjąć wyzwanie i wmieszać Króla w grupę białych na wyspie Port-Moresby, posłużono się stereotypową kliszą "dzikich", którzy nie mają do zaoferowania nic, oprócz im tylko dostępnych rytuałów, np. pogrzebowych. Zgoła inaczej widział to Witkacy i nadał Aparurze rolę obserwatora, wręcz demaskatora wypaczeń "cywilizowanych, białych ludzi". W tym obliczu słowa wypowiedziane przez Karmazyniella na początku sztuki: "jako biały człowiek jestem martwy od dziecka" tracą na mocy i wartości. Są nieprzekonujące. Stanowią bowiem wyraźny skrót – do tego czasu nie podbudowany scenicznie absolutnie niczym.

Spektakl Borczucha nie ma też "witkacowskiego" rytmu, nie pulsuje tak, jak powinien. Jest to w moim odczuciu wynikiem zbędnych wstawek, takich jak ganianie się wokół stołu czwórki bohaterów lub "kadzenie" dymem papierosowym (zresztą nieudolne) narożników sceny. W zamian za to papierosy bardzo zyskały na znaczeniu, kolejny raz eksploatowane przy zacieśnianiu porozumienia między Ludwikiem a Karmazyniellem i omawianiu "lekarstwa" na lęki tego drugiego – białej kobiety. Parvis gotów jest oddać duchowemu wychowankowi swą przyrodnią siostrę, w której Karmazyniello zaraz odkrywa "drugą, prawdziwą matkę" ze swojego snu.

Kobieta ta – Mirabella – pokazana jest na scenie całkiem płasko i niewnikliwie, za całą jej charakterystykę wystarczą słowa brata, wspomnianego Ludwika: "pół kurwa, pół księżniczka". Żaden kolejny rys nie zostaje jej podczas spektaklu przydany. Sama o sobie mówi: "jestem prosta jak pasterka". Tak ważny biologizm tej postaci połączony jest u Witkacego z rysem niewinności, nieprzeciętnej inteligencji, pewnej przemyślności. U Borczucha zostają tylko tępota i bezmyślność. Tym to dziwniejsze, skoro młodzi ten spektakl robią... Biologizm w przedstawieniu na deskach TR Warszawa został ukazany bardzo ordynarnie i chamsko ("będziemy kochać tę białą świnię razem?"). Dodam może tylko, że ani "kurwa", ani "świnia", ani "pasterka" nie pojawiają się u Witkacego. Biologizm w wersji Witkacego wyrasta z człowieka, jest nieodłączny, a nade wszystko –  stanowi rys prawdziwy natury ludzkiej. Jako taki nie jest więc ukazany jednoznacznie negatywnie – bywa źródłem podniet i energii do życia; może być środkiem zaradczym przed bolączkami istnienia, np. zapobiegając samobójstwu, jest w stanie rozbudzić także chęć życia lub męskość (dojrzewanie Karmazyniella podczas "walki" o Mirabellę). Niestety, ta walka ogranicza się w przypadku warszawskiej inscenizacji do obnażania aktorów.

Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że jest to zgubny wpływ Krystiana Lupy na młodych reżyserów, którzy wychodzą spod jego ręki i niejednokrotnie bezmyślnie kopiują styl uznanego i doświadczonego twórcy, o wyrobionej poetyce scenicznej, co w ich przypadku przynosi ostatnio fatalne skutki (vide: "Biesy" Garbaczewskiego czy teraz "Metafizyka..." Borczucha).

Jest na szczęście co najmniej jedna w pełni udana trawestacja w omawianym spektaklu. Nazywa się Kala-Azar i jest... trzymilimetrową samicą owada. Grający ją  Jan Dravnel doprawdy przykuwa uwagę swą postacią, umiejętnie wpasowuje się w kolejne sceny. Zarówno wtedy, gdy monologuje sam na scenie, jak i gdy z boku obserwuje działania kolegów. Z ironiczną powagą, z koniecznym dystansem przygląda się akcji larwa, przed którą zamieszani w aferę ze złotem biali muszą uciekać do Sydney. Za ten koncept nowej postaci – brawo, a jeszcze większe brawo za wykonanie. Gdy jestem już przy pochwałach, zależy mi bardzo, by wyróżnić pracę reżysera światła, Jacqueline Sobiszewskiego. Bezbłędnie udało się mu uzyskać "tropikalno-australijską" aurę, która spowija scenę przez cały czas trwania spektaklu.

Przedstawienie odzyskuje rytm i zaczyna wchodzić na właściwe tory pod sam koniec, gdy na scenę powracają (jak to u Witkacego) uśmierceni wcześniej bohaterowie. Słyszymy wtedy wyznania egoistów, widzimy odpychanie syna przez gubernatora w imię "samodzielności", trochę zaczepiamy o jakąś alternatywę dla bycia - jest czy jej nie ma, tej alternatywy? Niestety, wydzieranie się Mirabelli na Matkę Kamazyniella (sceniczny pozew przeciw matkom „maiminsynków”) psuje dobre wrażenie i rujnuje dalszą dramaturgię sceny. Jeszcze tylko strzały i wyjdzie na to, że Karmazyniello musi żyć, bo każą mu matka i ojciec.

Prawem spółki reżyser-dramaturg jest takie przefiltrowanie tekstu, by dotrzeć w nim do tego, co istotne dla twórców w danej chwili. Ale gdy "nowa dramaturgia" przesłania ważne sensy, nie dając wiele w zamian, zaczyna się problem. Widz wyjdzie z teatru z wrażeniem niedokończenia, połowiczności sztuki, niezależnie od tego, czy Witkacego czytał, czy też nie – tak wyrokuję. Borczuch nie zagłębił się bowiem w żaden z możliwych kierunków interpretacyjnych, porozstrzelał za to sceniczne wypadki wątpliwej jakości dodatkami, z naciskiem na nihilizm i destrukcję bohaterów (że wspomnę postać Jacka Danielsa). Poza licznymi "szwami" dostajemy ekspozycję ciemnego blichtru i teatralnej dekadencji. Jakoś nie mogę dopatrzeć się tęsknoty za czymś metafizycznym... Efekciarstwo bierze górę nad sceniczną refleksją. Choć trochę tego "poczucia dziwności Istnienia" zostało, a o to najbardziej chodziło Witkacemu. Obłęd czasów "ludzi-automatów", prześladujący Witkacego, unosi się nad spektaklem. Ale to, że bohaterowie gotowi są odwrócić się plecami od swojej przeszłości i swoich najbliższych w jednej chwili, z czegoś się bierze. W spektaklu sedno zostało jednak bardzo zatarte. Bohaterowie bez wiedzy skąd pochodzą, czy mogłoby ich nie być, jakie mają przed sobą możliwości wyboru i w jaką metafizykę wierzą, są jak cielęta lub co najwyżej kolekcjonerzy własnych urojeń. To byłoby chyba tym sednem, którego zabrakło. 

Adam Domalewski
Teatr dla Was
20 września 2010
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia