Komeda był buntownikiem

Rozmowa z Tomaszem Lachem

Tomasz Lach - syn Zofii Komedy, plastyk - będzie gościem "80. urodzin Komedy", czwartkowego panelu i koncertu w stołecznej Galerii Freta (ul. Freta 39). Z pasierbem Krzysztofa "Komedy" Trzcińskiego rozmawia Jacek Cieślak

Jak pan myśli, dlaczego Komedzie powiodło się w Hollywood?

Kiedy poleciał do Ameryki, miał 35 lat i 120 dolarów przy duszy. Nie znał dobrze angielskiego, a po sześciu miesiącach mieszkał w Beverly Hills, w domu wynajętym od Gregory\'ego Pecka. Podpisał trzyletni kontrakt z Paramount Pictures. Może dlatego do biografii Krzysztofa często dokleja się legendy, czasami najbardziej fantastyczne. A prawda jest taka, że w Ameryce w tamtych czasach z Polaków odnieśli sukces tylko zbuntowani artyści, Polański, Komeda i Skolimowski. Moja mama Zofia Komeda mówiła też, że poza tym, że miał talent, był dobrym człowiekiem i słuchaczem. Wszyscy chcieli siedzieć wokół jego pianina albo stolika. Próbowali go zaprosić do swojego życia. Na dzień albo na dłużej. Rola mamy też nie jest bez znaczenia. Była genialnym, samorodnym menadżerem. Wychowała się w majątku ziemskim dziadka, barona kurlandzkiego. Nie miała kompleksów, znała wiele języków, a komunę traktowała jak anginę, którą trzeba przechodzić.

Przyjaźni z Polańskim towarzyszy czarna legenda.

A ja myślę, że gdyby nie było Polańskiego, nie byłoby Komedy filmowego. I vice versa zresztą. Byli bliskimi przyjaciółmi, rozumieli się znakomicie, mnóstwo czasu spędzali również prywatnie. Negatywne wspomnienia biorą się z niepotrzebnych emocji, także mojej mamy. Zarzucano Polańskiemu, że nie odwiedzał Komedy w szpitalu, kiedy był nieprzytomny po wypadku i nie wspierał go finansowo. Tymczasem był wtedy szalenie zajęty. Pieniądze przekazywał, tylko bez rozgłosu.

Przypomnijmy okoliczności śmierci — wszystko zaczęło się upadku wywołanego przez Marka Hłasko w Hollywood.


Myślę, że wszystko zaczęło się, gdy otworzyli pierwszą flaszkę. Do alkoholu doszło zmęczenie i kłótnia. Marek Hłasko ważył 120 kilo, łapę miał jak naleśnik. Pchnął Krzysztofa, gdy szli wąską drogą, w ciemnościach. Komeda najpierw spadł z trzymetrowej skarpy. Potem, gdy Hłasko niósł go jak dziecko, przewrócił się razem z przyjacielem. Krzysztof miał rozbitą głowę, kilka rozcięć, guza. Ale rano, na własne żądanie, wypisał się ze szpitala. Reszta to zagadka dla neurologa.

Upadek można też pośrednio uznać za następstwo choroby Heinego-Medina, w wyniku której Komeda nie chodził stabilnie.

Oczywiście.

Niesamowite, że w Polsce długo prześladował go sen ze spękaną ziemią, którą zobaczył w Ameryce.

Zaczynamy się poruszać w sferze fatum. Ale faktem jest, że śniła mu się spękana ziemia. Znalazł ją podczas wyprawy na pogranicze meksykańskie. Hłasko opowiadał, że Krzysztof przeżył wtedy szok. Zdarzyła się też inna niewytłumaczalna historia. Moja mama nagrała na magnetofon, jak wielokrotnie krzyczał w nocy po francusku, nie znając francuskiego. Józef Waczków, tłumacz literatury, poeta, rozpoznał francuskie słowa z przełomu XVII i XVIII wieku, określające oprzyrządowania żaglowca. Moje tłumaczenie jest proste: używamy 80. procent mózgu. Nie wiemy, co przechowuje reszta.

Komeda utykał, a mimo to otaczał go mit sportowca.

To prawda. Był genialnym pływakiem. Mama opowiadała, jak na plażę w Bułgarii przywiozła go motorówka z pogranicznikami. Okazało się, że wpłynął na wody tureckie. Nie czuł lęku, wierzył w siebie. Na nartach jeździł na jednej nodze, a na stoku Kasprowego mówili na niego „Szalony Komeda". Dopiero potem ściągnął ze Szwajcarii profesjonalne narty z gipsową wlewką w bucie. Uwielbiał też samochody, ale jeździł fatalnie. Ciągle miał stłuczki. Pamiętam, jak wylądowaliśmy w rowie. Pod Los Angeles, na lotnisku gdzie Marek Hłasko uczył się pilotowania samolotów, wypożyczał samochody wyścigowe. Jeździł z Polańskim. Gdy jechali z mamą, wyleciał z toru. Pourywał koła. W Polsce miał najpierw dwa volkswageny garbusy. Potem załatwił sobie czerwone BMW 2000 TI. Była o to awantura, bo mama myślała o rozbudowie mieszkania. W Ameryce kupił mustanga — kabriolet z radiotelefonem.

Jakim był ojcem?

Na wychowanie mnie nie miał zbyt wiele czasu, dlatego umówiliśmy się, że rozmawiamy jak kumple. Przed wieloma rzeczami mnie uchronił. Teraz myślę, że pomogły mu studia medyczne, znajomość psychologii. Obserwował mnie i uprzedzał zachowania oraz reakcje. Kiedy zobaczył, że mam uzdolnienia plastyczne, dostałem od niego pierwsze farby. Gdy zacząłem mówić o fotografii, kupił mi aparat od operatora Jerzego Lipmana. Poniemiecki. Ze swastyką!

Z wykształcenia był laryngologiem.

Rodzice chcieli, żeby, tak jak oni, lokował się w wyższych sferach poznańskiego mieszczaństwa. Skończył studia z wyróżnieniem i dostał propozycję stypendium na Praskiej Akademii Medycznej, która była wtedy na europejskim topie. A jednak spakował walizkę, zabrał z domu pościel i zamieszkał z moją mamą w krakowskiej suterenie. Miałem wtedy cztery lata.

Jeszcze będąc lekarzem występował pod pseudonimem Komeda.

Pochodził z dziecięcych lat. Kiedy bawił się w wojsko został komendantem kolegów. Na podwórku stała komórka, na której napisał Komeda.

Miał dysleksję?

Może, ale po latach słabość przekuł w siłę. Kiedy stawał się liderem jazzowym nie zmienił pseudonimu na Komenda, bo komenda i tak należała do niego.

Jak komponował?

Z krakowskiej sutereny pamiętam, że dopiero uczył się kompozycji. Siedział całe noce. W Warszawie, gdzie mieliśmy mieszkanie na Żoliborzu, potrafił pracować nad kompozycją 3-4 doby. Nie golił się wtedy, chodził w szlafroku, na bosaka. Nagrywał dźwięki na magnetofon, odtwarzał, słuchał, poprawiał — dopóki nie skończył tworzyć. Jak pastował buty, musiały lśnić jak szkło. Zapamiętywał się w tym, co robił. Był perfekcjonistą.

Czy to prawda, że uczył się grać na pianinie u żydowskiej pianistki w częstochowskim getcie?

Zaczął grać, kiedy miał pięć lat. Moja mama i kilku przyjaciół potwierdzało, że historia z nauczycielką z getta jest prawdziwa. Młodsza od Komedy siostra Irena Orłowska twierdzi, że to niemożliwe. Jednak postać nauczycielki jest zapisana w notatkach mamy. Wielu rzeczy musimy się domyślać, bo nie lubił wspominać wojny. Wiadomo, że w 1939 r. przeżył bombardowanie dworca w Kutnie pod wagonem, mając atak choroby Heinego-Medina. W Częstochowie był świadkiem łapanki.

Jak wygląda muzyczna spuścizna po Komedzie?

Muzyka jazzowa jest obecna na płytach. Ale są też nagrania domowe i z koncertów, bo Krzysztof razem z mamą mieli zwyczaj, że gdziekolwiek grał, włączali magnetofon. Wysokiej klasy — droższy niż samochód, którym podówczas jeździli. Uważa się, że Komeda skomponował muzykę do 65 filmów, ale przed powstaniem „Dwóch ludzi z szafą" brał udział w tworzeniu innych obrazów — „Mrówczych szlaków" i „Rozbijemy tę zabawę". Nie wszystko, co napisał, wchodziło do filmu. Nagranych jest dwukrotnie, trzykrotnie więcej materiału. Niedawno w archiwum mamy odkryłem taśmę z próbami muzyki do „Wstrętu" z Catherine Deneuve. Wiem też o wielu nagraniach prywatnych w całej Europie. Problem polega na tym, że pokolenie przyjaciół i rówieśników Komedy odchodzi. Ciągle coś się znajduje, ale niektóre sygnały i ślady się urywają. Na szczęście wspaniałym ambasadorem Komedy jest Tomasz Stańko. Chce nam pomóc Michał Urbaniak, powierzyliśmy mu opracowanie odkrytych w starym szkolnym zeszycie nutowym siedmiu kompozycji, nigdy wcześniej niegranych i nie publikowanych. Ma być z tego płyta.

Imponująca jest pana otwartość.

Krzysztofa Trzcińskiego rodzinie nikt nie odbierze. Ale muzyka Komedy jest własnością wszystkich, dlatego robimy co możemy, by ją upublicznić. W tym celu zamierzamy stworzyć Instytut Krzysztofa Komedy. Niewykluczone, że jego siedzibą będzie żoliborskie mieszkanie, w którym tworzył, gdzie razem mieszkaliśmy.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
28 kwietnia 2011
Portrety
Tomasz Lach

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia