Komediantek nigdy dotąd

"Komediant" - reż. Waldemar Śmigasiewicz - Teatr Powszechny w Warszawie

Przygasają światła, na niewielką przestrzeń gry wkracza Kazimierz Kaczor. Dość elegancki, porządna marynarka, ciemnobrązowe spodnie, dobre skórzane buty. Wokół szyi szykowny beżowy fular. W ręku jasnobrązowy neseser. Wejście zrelaksowanego biznesmena? Nie - to początek Komedianta w warszawskim Teatrze Powszechnym

Mimo woli przypomina się pewien czerwcowy wieczór sprzed dwudziestu jeden lat. Upiorne gorąco na widowni Teatru Współczesnego, zapewne jeszcze goręcej na scenie - tu atmosferę dodatkowo podgrzewają reflektory. Oświetlają zdegradowane wnętrze prowincjonalnej tanc-budy. Na ścianach zapomniane jelenie rogi, ściemniały portret Hitlera, który ktoś zapomniał (czy aby na pewno zapomniał?...) zdjąć. I w ten piekarnik wkracza ciężkim krokiem postarzały Tadeusz Łomnicki. Aktor Bruscon. To będzie jego ostatnia rola zagrana w Warszawie. Gruby wełniany, wyraźnie znoszony płaszcz, marynarka, kamizelka, biała koszula, która dawno straciła niepokalaną świeżość. Na szyi wełniany szalik. Wydaje się, że to niemożliwe, w taki upał nie da się grać. W takim kostiumie. Tak grać. A jednak cuda są możliwe. Przez trzy godziny Łomnicki hipnotyzuje publiczność, zaskakuje kaskadą i tempem wypowiadanych słów, niezliczone crescenda, nagłe ściszenia, zwolnienia tej logorei - i za chwilę następna erupcja. Teatr, jego istota, teatr, jaki ma być, a nie jest, kaszel żony, kwiczące wieprze, Austriacy to marni ludzie, teatr to zawsze wielka klęska, moje dzieło, jestem największym artystą... Temu wszystkiemu przysłuchuje się Krzysztof Kowalewski grający Oberżystę. Słucha skamieniały, tylko co pewien czas przeciąga szybkim ruchem dłonią po twarzy, jakby chciał zdjąć z siebie ten urok. Podobno spontaniczny gest z jednej z prób, maleńka prywatność niczym nienaruszająca scenicznej iluzji, wzięta przez Erwina Axera do tego przedstawienia - jednego z najwybitniejszych końca XX wieku w naszym kraju.

Trudno uwolnić się od uroku tamtego przedstawienia, już do legendy, ale i przez swoją metrykę - wszak to już ponad dwie dekady! - należącego do teatru dawnego. Jednak nie minionego. Rok temu zaproszony przez dyrekcję Teatru Współczesnego do współpracy przy jubileuszu sześćdziesięciu lat jego działalności - słuchałem dźwiękowego zapisu Komedianta. Wrażenie wróciło. Potem słuchałem wraz z publicznością, w sporej części młodą, niemogącą pamiętać tamtego skwarnego wieczoru. Słuchano w skupieniu, reagowano - jak na premierze. Może dawny to teatr, ale wciąż pokazuje swoją siłę.

Niebezpieczne są powroty. Podobno - choć trudno mi się pogodzić z takim twierdzeniem - przedstawienia znanych już sztuk należy oglądać "na świeżo", wyrzucając z pamięci to, co było. Pamięć ma jednak swoje prawa i jeśli, oglądając najnowszą inscenizację Komedianta Thomasa Bernharda, wracamy myślą do tamtej legendarnej prapremiery (od jej czasu Komedianta realizowano jeszcze w czterech innych teatrach, łącznie z telewizyjnym!), to nie po to, by przymierzać przedstawienie Waldemara Śmigasiewicza do - niedościgłego przecież - dzieła Erwina Axera. Nie da się powtórzyć tamtej magii; wolno jednak zadać pytanie o sens, choć pytanie to w naszym teatrze ostatnio zadawane jest zbyt rzadko.

Śmigasiewicz, sięgając po arcytrudny tekst Bernharda, postanowił zrobić go "tak jak nikt do tej pory". Ozdobił go kilkoma rozwiązaniami, podsumowanymi przed laty przez Martę Fik jako: "reżyser ma pomysły". Bruscon na przykład jeden ze swoich monologów ze "złotymi myślami" nagrywa na dyktafon skryty w eleganckim neseserku, w pewnej chwili światło nastrojowo przygasa, uruchamia się jeden z ultranowoczesnych reflektorów zmieniających samoczynnie barwę światła, reflektor podąża za Krzysztofem Stroińskim puszczającym się w jakiś dziwny taniec ze szczotką w ręku. Jest rzeczywiście "inaczej"...

Trudno odpowiedzieć na pytanie, gdzie właściwie rozgrywa się akcja tego Komedianta. Z pewnością nie jest to stary zapyziały Gasthaus, taki, jakim chciał go widzieć Bernhard - ozdobiony w dodatku tym starym opaskudzonym portretem Fuhrera, który jakoś nigdy nie został zdjęty. Ów portret dla Bernharda to bardzo ważna część scenografii - szyderczy komentarz do nigdy niedokonanego przez Austriaków rozliczenia z hitlerowską przeszłością. Nie ma więc tego portretu, Bruscon i Oberżysta wypatrują go, przysłaniając dłonią oczy, ma być gdzieś ponad głowami publiczności. Aby zacytować Mrożka: "węża mamy w domyśle". No dobrze, tylko po co, skoro ten nieszczęsny portret powinien wisieć na jednej ze ścian jako ciągły wyrzut sumienia?

Ultraminimalistyczna jest scenografia tego Komedianta. To na dobry ład jedynie architektura dawnej Małej Sceny Powszechnego, zwanej dziś Sceną 200. Zniknęło dawne charakterystyczne koliste proscenium, teraz jest to sala pomalowana na czarno, z galeryjką zawieszoną na jednej ze ścian. Tu krząta się Krzysztof Stroiński, otwierając drzwi, zza których bucha snop bezlitośnie białego światła i dobiega hurgot jakiejś maszyny. Pole gry ograniczają z dwóch boków rzędy foteli. Dwa inne boki to owe czarne ściany, na których zainstalowano... dwie drabinki jak z sali gimnastycznej oraz ogromne lustro, takie jak ze szkół baletowych. Dziwna oberża, prawa? Jeśli jeszcze dodamy do tego Oberżystę w białym kitlu powalanym krwią, miotającego się na tej galeryjce, otwierającego drzwi, za którymi huczy jakaś maszyna - konfuzja się pogłębia. Na górze prawdopodobnie znajduje

się albo masarnia, albo pokaźna chłodnia, a na parterze ten przybytek mieści szkołę baletową albo pomieszczenie fitness clubu. Gdzież więc tu mowa o oberży? Kim jest gospodarz tego miejsca grany przez Stroińskiego? Rzeźnikiem? Dozorcą? Reżyser postanowił najwyraźniej odejść od realiów Bernharda. Tylko że jego propozycja "uniwersalizacji" tego miejsca przypomina stara prawdę, że "wszędzie" znaczy na ogół "nigdzie". A nigdzie bywa na ogół bardzo nudne.

O ile Śmigasiewicz ociosał dramat Bernharda ze scenicznych realiów, o tyle nie poszła za tym próba "uniwersalizacji" przesłania samego dramatu. Nie poszła - bo i sam Komediant jest sztuką wystarczająco uniwersalną. Czas na powtórzenie faux pas i przypomnienie, jak Komedianta przeczytali Axer i Łomnicki. Było to i przedstawienie o obłąkanym artyście (o którym do końca nie wiemy, czy to tylko żałosny szmirus, czy zapoznany geniusz), podporządkowującym sobie cały świat, dążącym - podobnie jak Konrad z Bernhardowskiego Kalkwerku - do stworzenia niemożliwego dzieła totalnego, zamykającego w swych ramach dzieje całej ludzkości; pomysł i genialny, i groteskowy. Nade wszystko jednak Łomnicki tworzył postać, której jedyną racją było mówienie, istniejącą w wypowiadanych słowach, w niekończących się tyradach, w których filozoficzne rozważania sąsiadowały ze wspomnieniem kwiku karmionych świń, przemyślenia o istocie i naturze teatru przetykały niedorzeczne uwagi o zbyt tłustym rosole. I słuchało się tego niekończącego się monologu, tego nowoczesnego stream of consciousness, z zapartym tchem, bo śledzenie meandrowania tej obłąkanej myśli zatrzymującej się na czymś, zdawałoby się, kompletnie nieważnym i wybuchającej nową tyradą, nowym potokiem słów. Łomnicki potraktował ten gigantyczny monolog jak kunsztowną monodię, z ogromną dynamiczną skalą; słychać było "dźwiękowe malarstwo". Nie było Łomnickiego, nie było Bruscona. Były słowa. Te słowa, o których mówił Gombrowicz, że (...) wypowiadają nas, nie my je.

Rzecz jasna, powtórzenie pomysłu Łomnickiego nie miałoby większego sensu. Tej koncepcji roli nie da się zreprodukować - bo i Łomnicki był jeden, i żyje wciąż pokolenie, które widziało tę pamiętną premierę wczesnego lata 1990 roku. Śmigasiewicz zaproponował więc Kazimierzowi Kaczorowi, który w Powszechnym gra Bruscona, pomysł zgoła odmienny. Widoczny już choćby w konstrukcji tego monologu. Nie ma tu rzeki skojarzeń,

Kaczor gra Bruscona "od tematu do tematu": trzeba zadbać o wyłączenie świateł - kobiety w teatrze to nieszczęście - moja sztuka Kolo historii i tak dalej, i tak dalej. W kompletnie odrealnionej (czy może raczej: nielogicznej) przestrzeni tego przedstawienia oglądamy wcale realną historię o (chyba) utalentowanym artyście, który ma przykry zwyczaj terroryzowania swoich dzieci - innymi słowy: psychiczna przemoc w rodzinie. Jest temat na dobry telewizyjny reportaż, ale jak na literacką rangę arcydzieła Bernharda, można to skwitować słowami starego Boya: właściwie - to jest malutko. Swoją drogą, trudno dziwić się temu Brusconowi Kaczora, że tak poniewiera swoimi dziećmi. W reżyserskiej koncepcji Śmigasiewicza (Anna Moskal) i Feruccio (Napiątek) to wyjątkowo nieutalentowane ofermy cukające się przy każdym podniesieniu głosu na próbie. Zanim Bruscon zacznie je reżyserować - czyli poddawać potęgującej się psychicznej torturze - już po pierwszym wyrecytowaniu kwestii ze sztuki, którą mają odegrać wieczorem, słychać od razu, że nie mają krztyny talentu ojca. A Kaczor gra Bruscona jako artystę niewątpliwie utalentowanego, któremu zły los przeszkodził w rozwinięciu błyskotliwej kariery i pokarał go w dodatku dwójką przygłupiątek oraz chorą żoną. Jaka naprawdę jest jego żona - tego się ze spektaklu nie dowiemy; reżyserski ołówek wykreślił bowiem ze spisu osób panią Brusconową, nie ma też żony Oberżysty. Szkoda roli Bruscona, bo Kazimierz Kaczor mógł unieść znacznie większy aktorski ciężar. Widać to właśnie w scenach psychicznego maltretowania dzieci. Jest w nim i groza, i ludzka małość, jest żelazna logika wywodu zmieniająca się za chwilę w szaleństwo. Kaczor wpijający się wzrokiem w nieutalentowane dzieci, zniecierpliwiony, po chwili anielsko wyrozumiały, już za chwilę wpadający w furię - to wszystko każe przypuszczać, że Bruscon z Teatru Powszechnego mógł być czymś więcej niż studium roli "ja tu ciężko pracuję, a sami państwo widzą, z kim i w jakich warunkach muszę to wszystko robić".

Elementem świata, który sprzysiągł się przeciwko temu Brusconowi, jest też Oberżysta, którego Krzysztof Stroiński zagrał także "inaczej niż dotąd". Nie wiedzieć czemu, obdarzył swoją postać afazją, Oberżysta bowiem bąka coś pod nosem, problem jednak w tym, że to jest bąkanie prywatne, bo poza granicą słyszalności.

Jest inaczej. Bardzo inaczej. Przedstawienie Śmigasiewicza, oparte na świetnej przecież literaturze, jest zawodem. I to nie tylko dla tych, wcale przecież licznych jeszcze, widzów, którzy dwie dekady temu słuchali przez ponad trzy godziny monologu "Łoma" na scenie Współczesnego. Bez entuzjazmu przyjęli tę premierę także i ci, którzy nigdy nie widzieli tamtej prapremiery, bowiem byli wtedy jeszcze dziećmi. Rozczarowanie tych starszych nie jest więc grymaszeniem. Osobliwie, że z Bernhardem mamy w tym sezonie kłopot. Klęska długo oczekiwanego przedstawienia Michała Kotańskiego Przed odejściem w stan spoczynku, pokazanego na początku września zeszłego roku w Teatrze Studio, w intencji autora wyjątkowo zjadliwego rozliczenia z przemilczaną faszystowską historią Austrii, także przecież metaforą przeszłości, która nieuchronnie powraca - w Malarni Studia zabrzmiało wyjątkowo nieprzekonująco. Ilu mamy, czy może mieliśmy, bernhardystów w Polsce? Ta szczególna dramaturgia, pisana często jak utwór muzyczny, z natręctwami powracającymi niby refreny, z frazami pisanymi białym wierszem wymagającym niezwykle precyzyjnej konstrukcji, w której jeden fałsz sprawia, że wali się cała ta kunsztowna budowla - to wszystko wymaga artystów specjalnej klasy. Ostatnią, co "tak Bernharda wodzi", jest Maja Komorowska. Erwin Axer, który Bernharda wprowadzał do naszego teatru, dziś zamilkł. Krystian Łupa, twórca Kalkwerku, Rodzeństwa, Immanuela Kanta, Wymazywania czy bodaj najbardziej Axerowskiego ze swoich bernhardianów: Na szczytach panuje cisza - dziś porzucił rolę subtelnego realizatora tej dramaturgii i stał się teatralnym guru, któremu dramaturgia i publiczność nie są już potrzebne. A następców jakoś nie widać.

Wielce prawdopodobne, że ten najnowszy Komediant, poprzedzony wrześniową porażką w Studio - to oznaka zmierzchu tej literatury na naszych scenach. Zmierzchu przedwczesnego, bo Bernhard jest wciąż pisarzem frapującym. Póki jednak nasz teatr nie odwróci się od nieznośnego już zajmowania się wyłącznie prywatnymi problemami tworzących go artystów, nie da sobie spokoju z modnym od kilku sezonów zaangażowaniem społecznym - nie ma co liczyć na wartościowe inscenizacje i Komedianta, i innych dramatów tego Austriaka, który tak wspaniale zagościł niegdyś na naszych scenach.

Tomasz Mościcki
Odra
21 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...