Komiczny horror w Teatrze Polskim

"Szalona lokomotywa" - reż. M. Zadara - Teatr Polski im. H. Konieczki w Bydgoszczy

Teatr Polski zaprezentował, 13 kwietnia, sztukę Stanisława Ignacego Witkiewicza "Szalona lokomotywa" w reżyserii Michała Zadary. Było śmiesznie i strasznie. Komiks o pragnieniach i nienasyceniu; o katastrofie nieomal doskonałej i też o tym, jak wspaniale jest być mordercą i artystą. Jak to u Witkacego.

Pomysł inscenizacji zawierał się w tym, że na scenie wiodącą rolę odgrywała maszyneria multimedialna, z miniaturką kolejki, ekranami, rzutnikami, emisją kilkudziesięciominutowego filmu itd. Rzecz rozgrywała się we wnętrzu pędzącej na zatracenie maszyny. Widzowie raz po raz sytuowani byli na zewnątrz owej imitacji lokomotywy, ale też, od czasu do czasu, znajdowali się jakby w jej wnętrzu porwani przez pęd i demonicznych porywaczy pociągu. Brakowało jedynie tego, żeby fotele publiczności popędziły w tę podróż na zatracenie i złamanie karku. Tempa i dramaturgii tak pomyślanej realizacji przydawała także muzyka grana na żywo, co zmuszało aktorów do podporządkowania się rytmowi i frazom muzycznym.

I na szczęście przy tak nowoczesnych i ciekawych rozwiązaniach inscenizacyjnych nie przyszło Michałowi Zadarze do głowy przesadne ingerowanie w tekst. Dzięki tej pieczołowitości ocalał cały komizm i metafizyczne lęki właściwe dla Witkacego. Mieliśmy więc ów opisywany wielokrotnie przez Witkacego głód życia, nienasycenie światem, sobą, innymi ludźmi. Mieliśmy chęć posiadania całego świata w jednej chwili, potrzebę zatracenia w doznaniach skrajnych i ostatecznych. Bohater Witkacego bowiem, pragnie za życia doznać absolutu i spełnienia. I oczywiście sztuka Witkacego zawiera także krytykę pospolitości i cnót mieszczańskich. I pada rzecz jasna ze sceny sakramentalne dla tej sztuki zawołanie bandziora Travaillaca: My, zbrodniarze, a zwłaszcza ci, którzy są nimi dla samej zbrodni, bez powodu ni zysku, my jedyni jesteśmy jeszcze czymś na tym upodlonym świecie. I zaraz potem dopowie mu femme fatale Julia: Tak, zbrodniarze i może artyści. Prócz nich nie istnieje nic. No, to mamy, jak powiada młodzież - jazdę bez trzymanki.

Przy realizacjach Witkacego najtrudniejsze, wydaje mi się, jest dostrzeżenie i pokazanie, autorskiej autoironii, pewnego odautorskiego puszczania oka do publiczności. I leci to tak: Oglądacie makabryczne wydarzenia, zmierzch naszej cywilizacji, metafizyczne czeluście człowieczeństwa, powiada nam w kolejnych scenach Witkacy, ale dopowiada też, jakby na stronie: - Ta cała makabra i tak dalej, to trochę śmieszne, prawda?

Wiodącym aktorom w bydgoskiej "Szalonej lokomotywie" udało się tę delikatną autoironię Witkacego zachować i pokazać. Jest to trudne, powtórzę, bowiem Witkacy całkiem serio traktuje swoje katastroficzne wizje i przeczucia. Aktor nie może więc w tej sytuacji ulegać pokusie agresywnej karykatury, bowiem to, co się dzieje na scenie jest jednocześnie całkiem serio i trochę na niby.

Witkacy uszedł z życiem z sowieckiej Rosji, więc wie o jakim końcu cywilizacji mówi, ale też dostrzega zarzewia choroby zachodniej kultury w niej samej i do tego, jak powiadam, pozwala sobie jeszcze na delikatny, ironiczny uśmieszek; nawet wtedy, gdy prezentuje najbardziej makabryczne i katastroficzne wydarzenia. Mateusz Łasowski dobrze poprowadził swoją postać bandziora "o metafizycznej duszy", właśnie zachowując niezbędny dystans wobec granej przez siebie postaci. Najskuteczniejszym środkiem w tym zakresie okazało się przerysowywanie pewnych cech bohatera. Ale przerysowywanie z umiarem i wyczuciem. To dzięki temu okropieństwo i demoniczność granej przez Łasowskiego postaci uzyskały odcień odrobinę żartobliwy. Podobną zręcznością w prowadzeniu swojej postaci wykazał się Maciej Pesta. Bardzo dobrze odtworzyli obaj ci aktorzy, zjawisko znakomicie pokazane w tekście Witkacego, a mianowicie - wzajemne zarażanie się złem obu bohaterów granych przez Łasowskiego i Pestę. Ci dwaj faceci wzajem się "nakręcają", aż ich irracjonalne czyny wiodą ich już nieuchronnie ku katastrofie. Nie wiem natomiast czemu Pesta nieustannie policzkuje Karolinę Adamczyk, grającą kochankę obu bandziorów - Julię. Takich dyspozycji policzkowania Witkacy nie pozostawia. Ale to taka maniera bydgoskich aktorów polegająca na zbytniej dosłowności interpretacji sytuacji scenicznej, na chęci dopowiedzenia i postawienia kropki nad i. Tymczasem relacje Julii, Mikołaja i Zygfryda, czy raczej Julii, Trefaldiego i Travaillaca dałyby się poprowadzić subtelniejszymi środkami, wydobywającymi z postaci ich znaczny potencjał demonizmu zmieszanego z najczystszej proweniencji kabotynizmem.

Sztuka Witkacego zbudowana jest na dwóch konceptach okiełznanych już i opisanych wielokrotnie po Witkacym. Pierwszy z nich, to fascynacja techniką i przeczuciami istniejących w rozwoju techniki możliwości zatraty człowieczeństwa. Nie zdajemy sobie już dziś często sprawy z tego, jak wielką grozę i fascynację wzbudzały jeszcze na początku XX wieku lokomotywy i maszyny parowe. To były istne demony prędkości i mocy. Budziły wręcz erotyczne podniecenie. Tak było w powieściach Huysmansa "Na wspak" i Zoli "Bestia ludzka", czy w wierszu Adama Ważyka "Widokówka z miasta socjalistycznego", w którym to wierszu dziewczyna pieści tłoki lokomotywy. I tę fascynację udało się w bydgoskim spektaklu ocalić, choć lokomotywa występuje tu głównie jako machina prędkości i zatracenia, a nie fascynacji sapiącym, parowym fetyszem erotycznym.

Drugi koncept, na którym zbudowana jest "Szalona lokomotywa" to przekonanie Witkacego, że człowiek jego czasów stoi przed wyborem: albo samorealizacja aż do samozatraty, albo gnuśnienie w społeczeństwie podobnych sobie ludzi, obrzydliwie nudnych, dyspozycyjnych wobec niszczącego ludzką indywidualność systemu. To oczywiście koncept obecny w różnych mutacjach w kulturze europejskiej, co najmniej od Jana Jakuba Rousseau. Obrona indywidualności polega tu na tym, że ktoś, kto chce ocaleć staje się coraz bardziej ekstrawagancki czy wręcz szalony. Jest artystą, mordercą albo wariatem. I tacy są główni bohaterowie tej sztuki. Nawet ich zbrodnie motywowane są bardziej względami estetyczno-metafizycznymi niż chęcią, powiedzmy, zysku. W nieco komicznej wersji mamy do czynienia z podobną postawą w dzisiejszej reklamie, gdzie maszynka do golenia ma dwa, potem trzy, a co tam, cztery ostrza! Więcej! Więcej! Ten głód życia, wyrażający się w potrzebie jeszcze, jeszcze i jeszcze więcej przekonywająco pokazuje na scenie Karolina Adamczyk. Jeden kochanek, mało, drugi, też mało, no, to dwaj naraz, z przodu i z tyłu, dwa w jednym i jeszcze niedosyt!

Siłę dramaturgiczną tak postawionych dylematów człowieczeństwa nadaje przede wszystkim to, że Witkacy, czemu dał wyraz w całej swej twórczości, jest przekonany, że po ekscesach, marzeniach, wysiłkach ostatnich desperatów takich jak ci z "Szalonej lokomotywy", nastaną czasy społeczeństwa zuniformizowanego. Nie będzie już indywidualności, szczerych, mocnych przeżyć, zapanuje polityczna nowomowa, kunktatorstwo, rezonerstwo i konformizm. Nie ma co, Witkacy przeczuwał także nadejście poprawności politycznej i uniformizacji poglądów i odczuć.

Czy takim społeczeństwem już jesteśmy? Czy takimi jesteśmy ludźmi? No, to temat już na inną sztukę. Witkacy, powiada jedynie w "Szalonej lokomotywie", że klęska jest nieuchronna. Jeśli popędzimy swoją lokomotywą, to prędzej czy później czeka nas katastrofa. Jeśli zaś nie popędzimy, to ciepłe bambosze i radości oraz metafizyka na miarę promocji w TESCO.

Krzysztof Derdowski
www.bydgoszcz24.pl
17 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia