Komu potrzebny jest artysta?

zwierzenia Jerzego Stuhra

Widzę, że odbiorcy czegoś innego oczekują dzisiaj, niż oczekiwali jeszcze niedawno. Weźmy chociażby taki festiwal w Międzyzdrojach. Wymyślony i zorganizowany przed laty przez ówczesnego ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego, od początku był tzw. spotkaniem gwiazd. A więc publiczności "wystawiało się" różnych aktorów i ona z entuzjazmem ich przyjmowała. Byłem, odciskałem dłoń na promenadzie. Atmosfera była taka, że ludzie bili brawo.

Teraz młodzi aktorzy, odciskając rękę, otoczeni są milczeniem. Jakby patrzący ludzie chcieli powiedzieć: odciskajcie rękę, nogę, co tam chcecie, macie nam zapewnić rozrywkę, bo my jesteśmy na wakacjach, przyjechaliśmy tu, zapłaciliśmy i wy jesteście tu dla nas. Trochę więc atmosfera jest taka, jakby artyści byli własnością tych ludzi. A ja źle się czuję w takiej sytuacji. Bo chociaż ogromnie lubię być wśród ludzi, to na pewno nie na... wyłączność. Dlatego uciekłem stamtąd. A poza tym razi mnie głupkowata atmosfera pseudo-Cannes, która się potęguje. Wiem, że wszystkie nasze festiwale udają Cannes. Bo ostatecznie na czym mają się wzorować? A to jest męczące. Także dla obserwatorów. Wszystko tam jest udawane. Nawet fotoreporterzy udają paparazzich. Siedzą sobie cały czas w holu hotelu, w którym mieszkają artyści, piją sobie piwo, leniuchują... a kiedy aktor wchodzi do wody, to cała ta hurma rzuca się z aparatami, by go fotografować. A potem dumnie o sobie mówią, że oni są "paparazzi".

Jakież to przykre nieporozumienie! Jakby nie wiedzieli, że paparazzi naprawdę ciężko pracują! Niuchają, podglądają, wykonują nieraz jakieś karkołomne gimnastyki, żeby przechytrzyć konkurentów i długim obiektywem jakąś gwiazdę uchwycić, tworząc zdjęcie, które potem tylko oni będą mieć. A u nas? Ot, taka polska odmiana Zachodu... Źle to wszystko znoszę. Chociaż... miałem tam parę miłych spotkań z kolegami, co dla mnie dodatkowo cenne, bo przed każdą realizacją filmową nawet na kolegów patrzę okiem poszukiwacza. Paru nowych, zdolnych aktorów poznałem. W nowo otwartym teatrze Tomka Karolaka widziałem niezły spektakl Mikołaja Grabowskiego, czyli jego nową wersję "Opisu obyczajów" Kitowicza. I ze wszystkich adaptacji tego utworu w reżyserii Grabowskiego ta mi się chyba najbardziej podobała.

Na marginesie tych spotkań nawiedziła mnie cokolwiek smutna myśl na temat zmiany poczucia humoru u Polaków. Żałuję na przykład, że tak stępiało w dzisiejszych czasach wyczulenie na absurd, co w moim pokoleniu było niezwykle silnym bodźcem kulturotwórczym. Podniecające były oficjalne przeszkody w opisywaniu rzeczywistości, to, że trzeba było uciekać się do metafor, do aluzyjności. To było pole dla prawdziwej inteligencji, która umie i lubi grać słowem, podtekstami i tak dalej. Dzisiaj to dawne poczucie humoru zamieniło się w dowcipkowanie. Polega to na tym, że niczego nie mówi się już poważnie. Trochę mnie to razi.

Może właśnie dlatego że jestem od zawodowego dowcipkowania, w życiu tak źle znoszę atmosferę kpinek. Nawet limeryków nie lubię, które są zawsze żartem podszyte. Nie lubię, kiedy z żartu i dowcipu robi się zasadę komunikowania między ludźmi. Jeśli mam coś śmiesznego do powiedzenia, to mówię, ale dowcip jako jedyna zasada kontaktu mnie razi. Bo wtedy czuję, że wchodzę w atmosferę dwuznaczności. A tego naprawdę bardzo nie lubię...

Maria Malatyńska
Polska Metropolia Warszawska
25 sierpnia 2010
Portrety
Jerzy Stuhr

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia