Konfraternia lalek

Rozmowa z Markiem Chodaczyńskim

Założyliśmy sobie, ponieważ w szkole teatralnej stale słyszeliśmy, że „teatr lalek ma być dla dzieci, panie Marku", więc taką poboczną nazwą jest Unia Teatr Niemożliwy Teatr Lalek dla dorosłych i postanowiliśmy ten teatr lalek dla dorosłych, tylko i wyłącznie dla dorosłych uprawiać. Często wywołuje to uśmieszek. „hłe, hłe". Dla dorosłych to znaczy, że te rzeczy... A tu właśnie nic z tych rzeczy... chociaż... gdy przypomnę sobie „Szopkę don Cristobala" w reżyserii Wojtka Olejnika... W repertuarze jednak dominują nie "te rzeczy", raczej "Takie Rzeczy" jak: Wyspiański, Herbert, Kołakowski.

Z Markiem Chodaczyńskim - prezesem Unii - Teatr Niemożliwy i dyrektorem generalnym Międzynarodowego Festiwalu Teatru Lalek i Animacji Filmowych dla Dorosłych Lalka Też Człowiek rozmawia Ryszard Klimczak z Dziennika Teatralnego.

Ryszard Klimczak: Kim jest Marek Chodaczyński?

Marek b.Chodaczyński - Prezesem Unii Teatr Niemożliwy Stowarzyszenie Twórcze, reżyserem dyplomowanym po PWST w Białymstoku. Oprócz tego działam na rzecz seniorów w Warszawie, działam społecznie na rzecz dialogu obywatelskiego pomiędzy organizacjami pozarządowymi a samorządem. To takie zainteresowanie obok teatru.

A co to za małe „b" przed nazwiskiem?

- Kiedyś prowadziłem spektakl dyplomowy studentów ostatniego roku Wydziału Aktorskiego. Naonczas używałem wizytówkowo pierwszej litery mojego drugiego imienia, który odziedziczyłem po zmarłym ojcu. Ponieważ spektakl realizowany był w konwencji jarmarcznej aktorzy spektakl rozpoczynali wykrzykując różne informacje m.in. nazwiska realizatorów. No i usłyszałem: opieka artystyczna i pedagogiczna „Marek bardzo chodaczyński". Urzekła mnie ta przysłówkowa interpretacja. Zaanektowałem ją i używam do dzisiaj.

Kiedy i w jaki sposób powstał pomysł, założenia Unii Teatr Niemożliwy?

- Stowarzyszenie powstało jako konsekwencja przyjaźni studenckich. Bardzo późno zacząłem i skończyłem studia, miałem trzydzieści parę lat, w czasie studiów poznałem Dorotę Dąbek i Wojtka Olejnika. Tworzyliśmy połowę grupy „3/3 and Company", z którą jeździliśmy trochę po Europie. Później, czyli w 1996 roku część aktorów, którzy brali udział w dyplomie, który reżyserowałem, przyszło z pomysłem, żebyśmy ten dyplom pokazali na Festiwalu Teatrów Ogródkowych w Warszawie, tam dostałem nagrodę za reżyserię spektaklu „Dramat Niemożliwy". Później ktoś podpowiedział, żeby się formalnie zawiązać, bo wtedy będzie można występować o granty. Tak też zrobiliśmy, a ponieważ pierwszy spektakl to był „Dramat niemożliwy" to się nazwaliśmy Teatr Niemożliwy. A unia dlatego, że takie stowarzyszenia wtedy musiały mieć w nazwie: związek, stowarzyszenie, konfraternia, unia, coś co wyjaśnia motywację połączenia. „Związek" kojarzył nam się z radzieckim, „konfraternia" z zakonem. No i wybraliśmy unia, wtedy my jako kraj pretendowaliśmy do Unii Europejskiej. Byliśmy pierwsi.

W którym to było roku?

- To było w '96 roku.

Czyli Teatr ma ...?

- Ma 26 lat. Kawał czasu. I tak przez jakiś czas, byliśmy taką latającą grupą. Założyliśmy sobie, ponieważ w szkole teatralnej stale słyszeliśmy, że „teatr lalek ma być dla dzieci, panie Marku", więc taką poboczną nazwą jest Unia Teatr Niemożliwy Teatr Lalek dla dorosłych i postanowiliśmy ten teatr lalek dla dorosłych, tylko i wyłącznie dla dorosłych uprawiać. Często wywołuje to uśmieszek. „hłe, hłe". Dla dorosłych to znaczy, że te rzeczy... A tu właśnie nic z tych rzeczy... chociaż... gdy przypomnę sobie „Szopkę don Cristobala" w reżyserii Wojtka Olejnika... W repertuarze jednak dominują nie "te rzeczy", raczej "Takie Rzeczy" jak: Wyspiański, Herbert, Kołakowski. Przez pierwszych parę lat mieliśmy siedzibę w Kuchniach Królewskich Pałacu w Wilanowie w Warszawie, później przez parę lat w Teatrze Stara Prochownia.

A teraz?

- A teraz nigdzie. Część ludzi się rozjechała, Dorota Dąbek na przykład prowadzi w Kwidzynie bardzo prężnie Scenę Lalkową im. Jana Wilkowskiego, A to właściwie we dwójkę ciągnęliśmy Unię energetycznie, tak jak teraz festiwal z Markiem Żurawskim. Siedziby nie mamy. Głównie gramy na festiwalach, gdzieś w świecie.
Ciekawy był ten czas jaki mieliśmy w Teatrze Stara Prochownia, wtedy bardzo dużo wystaw robiliśmy intarsjowanych wykładami.

Na jaki temat?

- Mam taką przypadłość – zdarza mi się bardziej słuchać jak ktoś mówi, niż co mówi. Pewnie dlatego umyśliłem sobie zapraszać osoby w interesujący sposób opowiadające o czymś co w jakiś sposób sąsiaduje z tematem wystawy. I tak na przykład przy okazji wystawy obrazów/grafik Lecha Żurkowskiego inspirowanych kaligrafią japońską, zaprosiliśmy ojca Tomasza Kwietnia, dominikanina, który roztoczył przed nami czar „Słowo w liturgii". Przy okazji wystawy obiektów scenograficznych, które nigdy nie zobaczyły sceny, opatuliliśmy te obiekty, baa wydźwignęliśmy niejako wykładem prof. Zygmunta Kazimierczuka „Błędy w laboratorium". Profesor Kazimierczuk uświadamiał słuchaczom ileż osiągnięć i wynalazków powstało dzięki błędom laborantów bądź samych głównych prowadzących. Pierwsze koncerty Leny Ledoff., Piotr Bukartyk, dwudziestolecie „Czerwonego Tulipana", bardzo dużo, bardzo to był gęsty czas w tej Starej Prochowni. Niestety później z różnych powodów musieliśmy się stamtąd wyprowadzić.

?

- Teatr Stara Prochownia należy do Stołecznego Centrum Edukacji, my zaczęliśmy tam organizować pierwsze edycje Festiwalu „Lalka też Człowiek". Jak to na festiwalu bywa występują tam artyści. Któregoś razu akurat Francuzi. Pracowali do późna, a my dbamy o naszych gości, jako catering przywieziono im kolację, no a jak to Francuzi do kolacji piją wino. Na drugi dzień zostałem wezwany przez dyrekcję, że to jest budynek edukacji i alkoholu pić nie wolno. W ten sposób rozstaliśmy się z tym miejscem. Obecnie naszą główną działalnością jest organizacja festiwalu teatru lalek dla dorosłych „Lalka też Człowiek". W tym roku usiłujemy zrobić XV nie, już XVI edycję, z dużymi problemami bo są potworne problemy finansowe, no ale to wszyscy mają, więc nie będę narzekał.

Jeśli chodzi o produkcję spektakli, co było pierwsze?

- Pierwszy spektakl to był ten dyplom aktorski pt. „Dramat niemożliwy" autor: Louis Lemercier de Neuville. Szkoła białostocka była na tyle sympatyczna, może dlatego, że ja potraktowałem opiekę artystyczną i reżyserię tego spektaklu jako swoistego rodzaju spłacenie długu wobec szkoły, że mnie nauczyła mam nadzieję mądrych rzeczy, więc moje honorarium wynosiło 1 zł. Ówczesny rektor Krzysztof Rau był na tyle sympatyczny, że gdy spektakl przestał być grany, odsprzedał mi lalki i scenografię do tego spektaklu za 1 zł. Pewnie inaczej zostałoby to zezłomowane. Dzięki temu stałem się właścicielem scenografii i lalek, i kiedy Maciek Dużyński ze swoja późniejszą żoną Anią zaproponowali mi granie na Warszawskich Ogródkach mogliśmy to wystawić. Założyliśmy stowarzyszenie i to był pierwszy spektakl.

Akcja sztuki?

- Lemercier de Neuville francuski autor, to taka farsa: co by było, gdyby Międzynarodówka Komunistyczna zawiązała się w średniowieczu. Rzecz napisana w XIX wieku, jeszcze nikt nie wiedział co to jest komunizm. Tuż po tym jak on to napisał albo tuż przed tym upadła pierwsza międzynarodówka komunistyczna, więc on sobie po prostu robił jaja patrząc na absurdy wynikające z założeń tego związku, podśpiewywał się z idei równości w imię sprawiedliwości. Kapitalnie podsumował na przykład... przytoczę:" Rycerz Przykładny: Wymyśliliśmy dwie instytucje, które wywrócą ten świat do góry nogami. Odalinda: a jakież to instytucje? Rycerz Przykładny: Powszechne Głosowanie i Mandat Imperatywny? (...) otóż cóż to jest takiego to Powszechne Głosowanie: Ludzie, którzy nic nie wiedzą wybierają tych, którzy wiedzą trochę. (...) a Mandat Imperatywny: Ludzie, którzy wiedzą trochę są zależni od tych, którzy nic nie wiedzą".

Ile w międzyczasie powstało spektakli, tytułów?

- Dobrze nie pamiętam, podejrzewam, że ok. 15-16. To w sumie niedużo.
Drugim spektaklem był spektakl, na który namówiłem Wojtka Olejnika. Podczas studiów zrobił małą formę, którą się zachwyciłem... Byliśmy z nią jako grupa 3/3and Co. w Charleville-Mezieres... namówiłem go, aby zrobił z tej małej formy pełen spektakl. To był "Toporland". A ściślej: "Toporland" - suita bez słów na Tekturę i Kontrabas, inspirowana twórczością Rollanda Topora i Johanna Sebastiana Bacha, wg scenariusza i inscenizacji Wojciecha Olejnika do kompozycji muzycznej wykonywanej na żywo przez jej autora Bogdana Edmunda Szczepańskiego". Taki sobie pozytywistyczny tytuł wymyśliliśmy. Premiera tegoż "Toporlandu" odbyła się w Kuchniach Królewskich Pałacu w Wilanowie dnia 20 grudnia 1998 roku. Proszę sobie wyobrazić, że my ten spektakl gramy do dzisiaj. Powiedzieliśmy sobie już parę razy, że go nie będziemy już grali, ale czasami w różny sposób dajemy się przekonać. Na scenie rulon tektury falistej 2.20 m wysokości, obok Bogdan Edmund Szczepański z kontrabasem i... jedziemy – jak mówi Iga świątek. Bardzo, bardzo lubię ten spektakl. Widzowie także go lubią, bo podajemy wino [śmiech]. ...z takich według mnie najlepszych naszych spektakli, które warto pamiętać oprócz „Toporlandu" to oczywiście „Drugi pokój", który Dorota Dąbek zrobiła wg Herberta. Na pewno „Opcje życia" i „Opowieści budujące quasi-wykłady filozoficzne wg prof. Leszka Kołakowskiego ilustrowane animacją rzeźb, zapowiedzią i komentarzem muzycznym przez Marka Żurawskiego okraszone" w mojej inscenizacji, w reżyserii mojej i Maćka Dużyńskiego. No i teraz „Robot" święci triumfy – to z czym teraz przyjechaliśmy do Katowic – współpraca z Davidem Zuazolą, artystą chilijsko – hiszpańskim, takim międzynarodowym obieżyświatem.

Do czyich/jakich dramatów sięgacie najczęściej?

- Trudno powiedzieć, u nas był taki zwyczaj zawsze, że w kolejności zdobywania pieniędzy każdy z nas po kolei mógł robić spektakl. I każdy z nas jest inny. Dorota właśnie zrobiła np. Herberta ale oprócz tego mierzyła się np. z „Kobietą z wydm", czy robiła spektakl do swoich piosenek. Maciej Dużyński zrobił m.in. „Palacza zwłok" Fuksa. Wojtek z Dorotą „Rondo a la Kafka". Ja raczej do dramatów nie sięgam, mnie raczej interesuje przełożenie, tak jak Kołakowski. Kołakowski kiedyś wydał taki cykl przypowieści biblijnych w 1958r. „Klucz niebieski albo Opowieści budujące z historii świętej zebrane ku pouczeniu i przestrodze". Proponowaliśmy różnym rzeźbiarzom w Polsce temat, dawaliśmy tekst bądź adaptację pytałem: kręci?, inspiruje? w jakikolwiek sposób taka przypowieść. No i jak inspirowała to powstawały rzeźby. Później powstawała z tego wypowiedź teatralna. Z siedemnastu przypowieści, jedenaście pokazujemy, sześć się okazało zupełnie nietrafionych. Jeden z rzeźbiarzy pokazał mi wynik swoich działań/ Oglądam, pamiętam przypowieść, znów oglądam... wreszcie pytam „no OK ale co to jest?" a on mówi „wiesz co, tak się zakręciłem w formę, materię, że zapomniałem tematu, na który robię" [śmiech]. Z niektórymi rzeźbami ja sobie nie umiałem poradzić, poprosiłem Maćka „ugryź to jakoś". Ugryzł i to jak.
Czasem gramy całość, czasem tylko urywki.

Jakie najważniejsze nagrody?

- Lista nagród za „Toporland" to dwie strony maszynopisu, najważniejsze z nich to Złoty Orfeusz na Malcie, Kontrapunkt, no i zagraniczne np. Pierrot 2000. Liczne reprezentacje na dniach Polskich Szwecja, Szwajcaria.. Ale też Grand Prix na Kontrapunkcie za „Opcje życia", Herbert na KON-TEKSTACH, nagrody reżyserskie za „Dramat niemożliwy" w Ostrawie, w Warszawie.

W którym roku skończył pan białostocką PWST?

- Nie prosto odpowiedzieć, gdy zrobiłem dyplom reżyserski, o „Eros i Psyche" wg Apulejusza z Medaury intarsjowany „Pieśniami" Safony, to był rok '90 albo '89. To był taki czas, że jak sobie pomyślałem: magister lalkarz - no bezsensu, to w ogóle śmieszne jest, po co mi to magisterium. No i dopiero po wielu, wielu latach jak się okazało, że np. zasiadając w jakiejś komisji nie mam tytułu magistra, to tak naprawdę wynik prac tej komisji można podważyć. W związku z tym się zreflektowałem. Musiałem zdać drugi raz do szkoły i mając lat 62, będąc wtedy zresztą prezydentem Polskiego Ośrodka Lalkarskiego Polunima obroniłem pracę magisterską, czyli lat temu sześć. Chyba Olbrychski jest starszym magistrem ode mnie, jeśli chodzi o szkołę warszawską – Białystok jest filią szkoły warszawskiej.
W wieku lat 60 musiałem zdać do szkoły, bo były już inne przedmioty niż te które za moich czasów..., złożyć podanie o indywidualny tok studiów i obronić pracę magisterską, Duży stress – zaręczam, największy przy egzaminie wstępnym „a co będzie gdy mnie na czymś zagną" nigdy przedtem ani potem tyle się nie przygotowywałem.

Który ze spektakli/ który z tytułów dał wam najwięcej pracy, wygenerował największy ruch?

- Najwięcej „Toporland", to na pewno. Przez tyle lat – dwadzieścia parę lat i nadal jest pamiętany, nadal jest zapraszany. Natomiast teraz, oczywiście spektakl, który ostatnio zrobiłem z Davidem Zuazolą, w ciągu ostatniego miesiąca, czy dwóch, był chyba w sześciu krajach: Włochy, Hiszpania, Portugalia, Macedonia, Rumunia, Węgry, za chwilę jedzie do Korei. Pewnie dlatego, że David gra sam, jeździ sam. Pomijając to, że spektakl jest świetny (wiem, bo sam go wyreżyserowałem), ale jest na czasie. I to jest ważne, że jest na czasie, jest naprawdę silny odbiór, dzisiaj mieliśmy wzruszające sceny po pierwszym spektaklu, zapłakani widzowie podchodzili, dziękowali, czasem tylko gestem, bo nie mogli wydobyć słowa... Porównując pierwszy z ostatnim, bo to pewnie tak jest, że najważniejsze w życiu Teatru są spektakle pierwsze i ostatnie: „Toporland" jest uniwersalny, są rysunki Rollanda Topora i muzyka inspirowana Bachem. Ten spektakl powstawał w takim czasie, że właściwie nie było jakichś rzeczy, które by nami wstrząsały, to były czasy bogate w absurd, w zadziwienie, taka była nasza rzeczywistość i ta jeszcze chwilę temu i ta za chwilę, taki po prostu absurd. Bo to taki ten czas był - transformacji '98r.

Jak się spotkaliście? Jak zeszły się wasze drogi z Davidem?

- David przyjechał pierwszy raz chyba 11 lat temu na festiwal do Warszawy.
David Zuazola, czyli człowiek urodzony w Chile, 17 lat mieszkający w Hiszpanii, solista, lalkarz. Człowiek z wykształceniem wiedzy o teatrze, który zaczął uprawiać lalki. Przyjechał ze swoim spektaklem, to się chyba nazywało „Skrzydła" i dostał nagrodę na naszym festiwalu „Lalka też Człowiek". Później przyjechał drugi raz, zaczęliśmy rozmawiać, opowiadał mi o swoim pomyśle że żeby zrobić spektakl złożony z siedmiu etiud, takich dziesięciominutowych, opowiadających o jego życiu, jego doświadczeniach. Chciał, żeby każdą z tych etiud, każdą z tych części zrobił inny reżyser, z innego kraju

Jak to się nazywało?

- Nazywało się to „Game of time", Gra czasu.
Raz mi opowiadał o tym pomyśle, drugi raz mi opowiadał o tym pomyśle - tak dwa lata mi opowiadał. Mówię mu kiedyś wreszcie: „przestań opowiadać, po prostu weź się za to". No to któregoś dnia przyjechał do Warszawy, bez zapowiedzi, przyszedł do mnie do domu, rozstawił w dużym pokoju dekoracje, wyciągnął lalki i mówi „No to rób". Ja mówię „Co mam robić?". „No weź mi wymyśl tę pierwszą etiudę."

Był pan pierwszy?

- Tak. Dwa dni pracowaliśmy, zresztą z zabawnym sposobem komunikacji, do dzisiaj jest to zabawne. Ja nie znam angielskiego, hiszpańskiego, znam rosyjski, a David nie zna ani rosyjskiego, ani polskiego. Obaj natomiast mamy translatory w telefonach komórkowych. Doprowadza to do wielu zaskakujących, powiedzmy, objawień. Na przykład Translator uparł się, że najistotniejszą rzeczą bohaterki ostatniego spektaklu jest - napletek. Ma to swoje dobre strony, należy bardzo precyzyjnie wyrażać swoje myśli, nie ma mowy o bla bla. No więc pracowaliśmy te kilka dni i Dawid sobie pojechał. Po dwóch latach przyjechał znów na nasz festiwal i okazało się, że znalazł tych sześciu pozostałych reżyserów, że zrobił spektakl i na trzynastu festiwalach na obu półkulach zdobył trzynaście głównych nagród.

Jeszcze raz proszę przypomnieć tytuł.

- „Game of time" ten z 7 etiud, reżyserzy z Indii, Hiszpanii, Włoch, Grecji, Kostaryki i bodaj Portugalii. Później przyjechał do mnie - parę lat temu i zaproponował, żeby zrobić „Robota" – tzn. wtedy to się jeszcze inaczej nazywało.

Parę lat temu to znaczy ile?

- Pracowaliśmy nad tym 2 lata ...

Czyli od 2020?

- No tak można powiedzieć, po drodze była pandemia, lockdown. Zrobiliśmy najpierw jedną wersję, nie bardzo nam się podobała. Zresztą ten spektakl cały czas ewoluuje, David sam robi lalki, scenografię, wyrzuca, zmienia. Ja mam jakiś pomysł – on robi, potem wyrzuca. On ma jakiś pomysł – robi, ja to wyrzucam. W międzyczasie Marek Żurawski nagrywa muzykę, puszcza ją nam. A my... żartuję... Początki był dosyć trudne, teraz ciutek lżej, uczymy się siebie. Ja się uczę od niego o mnie, on się uczy ode mnie o sobie.

Zaprzyjaźniliście się?

- Po premierze spektaklu, do którego poprosił mnie o współpracę („Miasto świateł" w warszawskim Teatrze Guliwer) przedstawił swoim rumuńskim przyjaciołom moją wieloletnią partnerkę i mnie: „To jest moja mama, a to tata", nie wiem czy to przyjaźń.
David bardzo chciał się przenieść do Polski, nawet przez jakiś czas mieszkał w Warszawie, niestety lockdown go wygonił. Niestety musiał wyjechać na ten czas do Chile..., żeby móc z łódki na oceanie łowić ryby, co uwielbia. [śmiech]. Przy okazji - jest świetnym kucharzem.
Rzeczywiście wiekowo mógłby być moim synem.

Macie teraz jakieś wspólne plany?

- Rozmawiamy o tym, są dwa pomysły na spektakle. Choć póki co chciałem pograć „Robota" w Polsce. Nawet napisałem projekt w ramach Programu Ministra: Kultura dostępna, niestety, okazało się, że nie bardzo rozumiem kryteria. Napisałem, że nagradzany spektakl, że był współfinansowany przez Ministerstwo, że fajnie byłoby pokazać efekt tej koprodukcji w całej Polsce. Tymczasem ta argumentacja nie przekonała ekspertów, nie dostaliśmy dofinansowania. Wiadomo, że stowarzyszenie nie ma funduszy pozwalających na objazd po kraju a David z tego żyje, i to najczęściej koło Sevilli.

I jeszcze podróżuje i musi wozić sprzęty ...

- Tak. Obowiązuje dyscyplina portatywna. Podczas wymyślania nowej sceny często bywa tak, że bierze się wagę i sprawdza ile waży nowy element. Na przykład łańcuch, który występuje w spektaklu jest specjalnie spreparowany. Nie z metalu a z plastiku, żeby był lżejszy, dlatego, że on musi się zmieścić się w 23 albo 28 kg - w bagażu takim, za który nie płaci się dodatkowo pieniędzy.
Często zdarza się, że lepiej jakiś element jest wykonać na miejscu – zaoszczędza się np. pół kilograma. Tworząc spektakl, który chcemy zaprezentować światu, musimy myśleć także o komunikacji lotniczej. Robot, ściana, więzienie muszą być twarde jak głaz a lekkie jak motyl.

Ile waży "Robot"?

- 23kg.

Tak mało?

- Tak. I ma własne oświetlenie, własne udźwiękowienie.

Pełno-gabarytowy spektakl?

- Tak. Ostatnio zostaliśmy uhonorowani nagrodą: Złota Kieszeń Grand Prix na Festiwalu Scenografii i Kostiumów w Lublinie. A występowaliśmy obok takich Teatrów jak Teatr im. Słowackiego.

Dalszą pracę też wiąże pan z Davidem?

- Hmm „Kiedy człowiek planuje to Pan Bóg się śmieje", ale rzeczywiście na razie myślimy o dwóch spektaklach.

Macie jeszcze dynamikę wobec siebie?

- Tak. No i najważniejsze: Zaufanie. Zauważam także, dostrzegam, że niektórych rzeczy uczę się od niego, jako zodiakalny Byk mam dość ciężkie podejście, lubię znaczenia. A David nie jest tak zanurzony w rzeczywistości. Patrzy na wszystko z zewnątrz, wielu kontekstów nie zna. Jest z Ameryki Południowej. Ja np. przywiązuję wagę do jakiejś rzeczy, a on mówi „Marek ale dlaczego? O co ci chodzi?". Muszę się wtedy zastanowić, nabieram dystansu. Ciekawością jest także poznawanie człowieka z innego obszaru językowego. Proszę sobie wyobrazić – tego dowiedziałem się od niego – że używając języka hiszpańskiego posługujemy się dziewięcioma mięśniami twarzy/jamy ustnej, posługując się językiem polskim aż dwudziestoma pięcioma. Okazuje się, że człowiek nie nauczony jakichś dźwięków po prostu ich nie słyszy, na przykład nie słyszy różnicy między „ś" i „ć". Podobnoż Polacy nie słyszą różnic pomiędzy niektórymi słowami w języku wietnamskim. W chińskim tak, a w wietnamskim już nie. A nam się wydaje, że przecie wszystko słyszymy, widzimy... To bardzo ciekawe: nabywać takich informacji.

Rozumiem, że się od siebie wzajemnie uczycie?

- Tak.

Co bierze pan od niego?

- Świeżość spojrzenia. On ma jeszcze „Jeżeli nie, dlaczego nie".

Związane z jego wiekiem czy niekoniecznie?

- Nie. Z zupełnie inną optyką. Inaczej patrzy na rzeczywistość, dla niego niektóre rzeczy są po prostu absurdalne. Np. on jest chory ze złości na tzw. rozmowy po spektaklu. To jest tak jakby zapytać poetę, co chciał powiedzieć. On mówi, że nigdy nie słyszał głupszego pytania, jak można o takie rzeczy pytać artystę. Oglądaj sobie spektakl i sam sobie dopowiadaj o czym to jest i dlaczego tak jest. Nie pytasz dlaczego. Można się kłócić dlaczego zrobiłeś to tak, a nie inaczej. Ale to jest zupełnie inna rozmowa. Nie na spotkaniu z widzami. Zawsze dobrze jest zderzyć się z innym myśleniem.
Kiedyś, dużo jeździliśmy po Białorusi, pokazywaliśmy spektakle i polskie filmy animowane. Białorusini byli bardzo zdziwieni, po co spotkania z widownią?. Na początku dyrektor Teatru, w którym wystawialiśmy spektakle nie bardzo chciał tych spotkań, zauważyłem, że obserwuje je z reżyserki. Później zaprosił mnie na rozmowę i mówi „Marek miałeś rację to jest bardzo interesujące, też będziemy robić spotkania z widzami". W kontekście grania/tworzenia teatru lalek dla dorosłych powiedzieli - (to było w 2011 roku) – „Jesteście jak lodołamacz, który nam krę rozwalił".
Wtedy wydawało mi się to fajne.

Wszystko zależy od prowadzącego.

- To prawda. Zależy też po co są takie spotkania. Często są to spotkania portalu „Pudelek".

A Davida to specjalnie nie interesuje?

- Absolutnie.

Jakie macie plany tytułowe?

- Jak mówię plany stowarzyszenia się zmieniają. Jeśli chodzi o pracę z Dawidem to pierwsze miały być „Historie psów".

Co to?

- Opowieść o różnym stosunku: politycznym, społecznym różnych krajów, różnych nacji do zwierząt. To odzwierciedlenie stosunku do otaczającego świata, czy ktoś wobec psa jest w porządku, czy traktuje go narzędziowo. Miałoby to być kilka historii o psach.
Drugi to...Przed wojną w Ukrainie, jak się zaczęła sytuacja na granicy polsko-białoruskiej to zastanawialiśmy się nad spektaklem „Granica". Nie chodziło o przekraczanie granic państw, ale o takich granicach kulturowych, że dzięki temu pewne rzeczy się otwierają, niektóre zamykają. To w takich powijakach bardzo. Myślę, że wojna w Ukrainie tak bardzo nas uderzyła..., nie chciałbym robić spektaklu o wojnie.

To porozmawiamy o tym może przy następnej okazji. Bardzo dziękuję za rozmowę.

- Dziękuję.

__

Marek b. Chodaczyński - jest reżyserem teatru lalek, ukończył Akademię Teatralną w Warszawie, Wydział Reżyserii Teatru Lalek w Białymstoku. Od 1997 roku jest prezesem Unii Teatr Niemożliwy. Reżyserował w Białorusi, Polsce, Rosji. Pomysłodawca i dyrektor generalny Międzynarodowego Festiwalu Teatru Lalek i Animacji Filmowych dla Dorosłych „Lalka też Człowiek". Zaangażowany w budowanie dialogu i współpracy między samorządem a NGO-sami. Jest laureatem nagród indywidualnych za reżyserię (Czechosłowacja, Polska) i zespołowych, wraz z Unią Teatr Niemożliwy. Otrzymał także nagrodę indywidualną Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, dwukrotny stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Za swoją pracę został odznaczony srebrnym medalem Zasłużony Kulturze – Gloria Artis, oraz medalem 50-lecia Polskiego Ośrodka Lalkarskiego POLUNIMA za „zasługi w propagowaniu sztuki lalkarskiej", otrzymał także wyróżnienie „Zasłużony dla Warszawy".

Ryszard Klimczak , Weronika Linkiewicz
Dziennik Teatralny
11 lipca 2022

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia