Koniec świata tu i teraz
rozmowa z Agatą Dudą-Gracz"Nie opowiadam historii o globalnej katastrofie. To jest apokalipsa dziecinnego pokoju, podwórka i małżeńskiego łóżka" - o premierze "Apokalipsy. Skróconej historii maszerowania" w łódzkim Teatrze im. Jaracza opowiada reżyserka Agata Duda-Gracz
Punktem wyjścia jest średniowieczna apokalipsa „Zapytania Jana" nieznanego autora. O czym opowiada?
O buncie będącym początkiem aktu stworzenia. O tym, jak z samotności i potrzeby dawania życia ulepieni zostali ludzie „na obraz i podobieństwo" szatana – swego stwórcy.
To znaczy, że szatan jest pozytywną postacią?
To zależy. Dla człowieka jest ojcem i dawcą życia. Dla Boga jest zdrajcą i siewcą zamętu; za to czeka go kara „ognia i wiecznego potępienia", a wraz z nim tych, których stworzył. I nie ma tu znaczenia, czy byli dobrzy czy źli. Sam fakt istnienia jest wykroczeniem przeciw boskiemu porządkowi.
Fragmenty tekstu zderza pani z własnym scenariuszem o współczesnych ludziach. Czeka nas apokalipsa?
Nie opowiadam historii o globalnej katastrofie. To jest apokalipsa dziecinnego pokoju, podwórka i małżeńskiego łóżka.
Pani bohaterowie są przeklęci?
Z założenia są po niewłaściwej stronie. Ale jednak są – i starają się żyć „jak Pan Bóg przykazał". Kochają się, tłuką, maszerują, bo muszą i chcą, bo tyle jest ważnych spraw, które koniecznie trzeba załatwiać... „póki śmierć ich nie rozłączy". Banał. A czemu nie?
Nie ma nadziei?
Jest miłość. Choć to podobno tylko chemia i chorobowy stan umysłu. Jest „zazdrosna i szuka poklasku" i nie „jest cierpliwa", ale nadaje sens wszystkiemu. Choćby przez chwilę.
Sceny współczesne przeplatane będą marszami, głównie związanymi ze świętami religijnymi. Czy one organizują nam życie?
Organizują życie i odmierzają nasz czas. W pochodzie jesteśmy niesieni do chrztu, do komunii i ślubu maszerujemy już sami... a na cmentarz znowu nas niosą. W międzyczasie maszerujemy w protestach i gestach poparcia, ku pamięci tego, co było, i w walce o „lepsze jutro". To swoją drogą ciekawe, że wszystkie istotne dla nas wydarzenia wiążą się z chodzeniem tam i z powrotem. I właśnie to uporczywe łażenie stanowi oś spektaklu. Kiedy euforia wspólnego przemieszczania się mija, zostajemy sami. I na scenie, i w życiu.
Podważa pani polski mit bohaterstwa?
Nie da się podważyć mitu. On jest i ma się całkiem dobrze, tylko gęba mu się coraz bardziej wykrzywia. Potrzeba martyrologii jest w nas tak silna, że bohaterstwem często nazywamy żenującą rozróbę z symbolem w tle. Te same słowa, za które kiedyś oddawaliśmy życie, teraz używane są przez takiego czy innego pieniacza do wytarcia sobie mordy i spychania ze stołka innego pieniacza: wolność, ojczyzna, Jasnogórska Bogurodzica, no i oczywiście krzyż. Nie zmienia to jednak faktu, że nasza historia obfituje w akty heroizmu i patriotów z prawdziwego zdarzenia. Może dlatego właśnie tak trudno jest teraz znieść zalew mitomanii i porykiwania nad taką czy inną trumną.
Polacy mają swoją specyficzną apokalipsę?
Polacy nie potrafią wyciągać wniosków z historii. I w rytm tych samych melodii defilują w różnych sprawach. Apokalipsa to historia upadku. W tym spektaklu aspekt narodowych klęsk jest tylko jednym z wielu.
Bardziej interesuje mnie to, co potrafimy zgotować sobie sami w imię spraw codziennych.
Czy dla pani bohaterów religia jest istotna?
Tak, bo często zastępuje im etykę. Stanowi część kultury, tożsamości zarówno narodowej, jak i tej jednostkowej – ludzkiej.
Spektakl zakończy wizja końca świata. A zbawienie?
Obietnica zbawienia jest bardzo mglista. Pewna natomiast jest śmierć i poprzedzająca ją starość. A co potem? Apokryf będący kanwą spektaklu mówi, że potem będzie już tylko „kara boska, ogień wieczny i potępienie". Pozostaje mieć nadzieję, że może jednak się myli...