Konkursy nie czynią wiosny
słowo o konkursach na dyrektorów teatrówRozstrzyganie ważnych spraw kadrowych w drodze wszechogarniających konkursów staje się jeszcze jednym mankamentem naszej demokracji. Mimo że wszyscy wiedzą, że jest ona mało przydatna w zarządzaniu teatrem, wprowadzono obowiązek rozstrzygania w drodze konkursu, kto ma być dyrektorem tej instytucji.
Nigdy nie byłem poddawany takiemu procederowi, mimo że w ciągu ponad 40 lat nieprzerwanie kierowałem dużymi organizmami teatralnymi. Zawsze decydował o tym organ założycielski, często posiłkując się opiniami uznanych teatralnych autorytetów. Natomiast, od kiedy powstało Stowarzyszenie Dyrektorów Teatrów, którego założycielami byliśmy z Jackiem Wekslerem i Maciejem Englertem, często brałem udział w konkursach na teatralnych szefów, a kilkakrotnie przewodniczyłem nawet kilkunastoosobowym jury. Długo by opowiadać, jak to się odbywało, do czego prowadziło, kto kandydował i co z tego wynikało.
Przede wszystkim trzeba jasno powiedzieć, że te konkursy to klasyczna strata czasu, mimo że stoi za nimi powaga ustawy, prestiż ministra i wola marszałka województwa lub prezydenta miasta, w którym leży osierocony teatr. Gremium oceniające, niestety, nie miało i nie ma mocy decyzyjnej. Proponuje tylko organowi władzy kandydata spośród osób, które się zgłosiły i zostały przesłuchane. Poza postaciami mogącymi się zaliczać do figur teatralnych, często znajdowali się w tym gronie ludzie określani w środowiskach teatralnych jako "osoby z ulicy". Oni właśnie najczęściej spełniali często niedorzeczne konkursowe kryteria. Poza tym reprezentowali dorobek i staż zawodowy w tak odległych od teatru profesjach, jak różne filologie, stanowiska partyjne i municypalne, dziennikarstwo, handel obwoźny, przemysł terenowy i buchalteria. Między nimi znalazł się nawet wykwalifikowany strażak, poczmistrz, były duchowny i kierownik renomowanej rzeźni. Jedyna rzecz, która ich łączyła, to nieodwzajemniona miłość do teatru i niezłomna wola zostania jego dyrektorem. Podczas przesłuchań najwięcej czasu zajmowali kandydaci z tzw. kwalifikacjami artystycznymi. Opowiadali kwieciście o przebiegu swojej kariery, recytowali poezję i prezentowali obszerne fragmenty ról teatralnych. Byli nawet tacy, którzy śpiewali a cappella, tańczyli, gwizdali i stepowali, aby pokazać, co czeka ludzkość w teatrze pod ich dyrekcją.
W regulaminach konkursów ogłoszonych obecnie w kilku miastach jest co najmniej kilka kardynalnych nieporozumień. Ponieważ rozstrzygnięcia mają nastąpić najwcześniej późną wiosną, zwycięzca rozpocznie swój nowy sezon bez jakichkolwiek możliwości decydowania o repertuarze, sprawach kadrowych, problemach finansowych, zagadnieniach impresaryjnych i planie spektakli. Z reguły kontrakty dyrektorskie przewidują okres tylko trzyletni. Pierwszy sezon należy więc spisać na straty.
Dopiero w drugim ewentualnie nastąpi rozwinięcie skrzydeł. Natomiast w trzecim, działająca niemal w każdym teatrze grupa zawodowych zmieniaczy dyrektorów postara się zbałamucić, zniechęcić albo wykończyć nawet najzdolniejszego menedżera, z braku czasu niemogącego się wykazać czymkolwiek. Wybroni się tylko zawodnik zaprawiony w bojach, twardy, doświadczony i bezkompromisowy. Znalezienie takiego w gronie kandydatów na konkursie ogłoszonym i rozgrywającym się w ciągu kilku tygodni jest praktycznie niemożliwe.
Życzę organom założycielskim, zespołom teatralnym i publiczności, aby nominacje na dyrektorskie stanowiska otrzymywali fachowcy z prawdziwego zdarzenia, a nie jak pewien wieloletni dyrektor fabryki obrabiarek, który po objęciu dyrekcji Teatru Wielkiego wyznał mi z wiosenną radością: Panie dyrektorze, my z żoną byliśmy już wcześniej kilka razy w operze!
Co pan powie? - odparłem, ukrywając osłupienie. Powinien się pan z tego cieszyć - jak mawiała nieodżałowanej pamięci warszawska śpiewaczka Irena Ślifarska.