Kontynuator Hadynowskich idei

2008 rok miał być wielkim, bo jubileuszowym, rokiem dla Jerzego Wójcika. 22 kwietnia obchodziłby 75. urodziny, 1 lipca – wraz z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk” , którego przez ostatnie dziewięć lat był dyrektorem artystycznym – świętowałby 55-lecie pracy artystycznej. Los chciał inaczej. Ten wielki artysta baletu, choreograf, pedagog i folklorysta odszedł od nas na zawsze. 17 marca został pochowany na Starych Powązkach w Warszawie.
Spotykaliśmy się w ostatnich miesiącach jeszcze częściej niż zwykle. Pracowaliśmy nad wywiadem-rzeką. Publikacja ta miała być podarunkiem jubileuszowym dla Jerzego. Szczupły, wyprostowany, elegancki, zawsze uśmiechnięty, pełen wigoru i rozsadzającej go energii, której mógłby mu pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. A przy tym emanowało z niego niezwykłe ciepło. Promieniował życzliwością, którą obdarowywał wszystkich napotkanych ludzi. Takim go będę pamiętać. Ledwie rozpoczęliśmy pracę nad książką, Jerzego dopadła poważna choroba. Tymczasem on nie zważał na nią, zatracał się w pracy, jeszcze bardziej niż gdy był zdrów. Na drugi dzień po chemioterapii wracał do Koszęcina i rzucał się w wir codziennych zajęć. Koncerty, wyjazdy w trasy, przygotowywanie nowych propozycji repertuarowych, wymyślanie jak zawsze nietuzinkowych projektów. Tyle miał przecież jeszcze do zrobienia... Tak było niemal do ostatnich dni. Musiałam wykradać dla siebie czas, by książka mogła powstać. Jerzy był niezwykle skromnym człowiekiem. Zaraz na początku zaznaczył, że chce w niej opowiedzieć o ludziach, którym jako artysta wszystko zawdzięczał. Stanisław Hadyna – założyciel zespołu „Śląsk” i jego pierwsza choreograf, Elwira Kamińska – z którymi w „Śląsku” zaczynał w 1953 roku drogę twórczą. Mira Zimińska-Sygietyńska, która po ośmiu latach porwała go do „Mazowsza”, gdzie zrazu także tańczył jako solista, a od 1981 roku został jej zastępcą. I znów Hadyna, który w 1990 roku poprosił go, by pomógł mu prowadzić „Śląsk” i po którym Jerzy przejął artystyczną dyrekcję zespołu. Te trzy postaci były dla Jerzego kluczowe. To jego mistrzowie, którym był wierny do końca. To oni go ukształtowali. Uformowało go także rodzinne gniazdo – Dąbrówka Wielka, gdzie z mlekiem matki wyssał miłość do śląskiego folkloru, gdzie nauczył się śląskich tańców i śpiewek, gdzie stawiał pierwsze kroki na amatorskiej scenie. To był jego Eden, do którego wracał z najdalszych zakątków świata. Wszystkich, z którymi się stykał, zarażał miłością do folkloru i ziemi śląskiej. Nawet Japończyków, dla których w Kraju Kwitnącej Wiśni przez piętnaście lat prowadził warsztaty polskich tańców narodowych i ludowych. Cieszył się radością dziecka, gdy jego ukochany „Śląsk” był podziwiany i oklaskiwany, a najbardziej z tego, że artyści tego zespołu podczas koncertów nieśli ludziom radość i dostarczali im niezwykłych emocji i wzruszeń. „Śląsk” pod jego kierownictwem odmienił się. Został tradycyjny, bo takie było Hadynowskie przesłanie, któremu Jerzy Wójcik był wierny do bólu, ale dzięki Jerzemu stał się także zespołem nowoczesnym, potrafiącym odnaleźć się w nowych realiach rynku. To dzięki niemu „Śląsk” pokazywał jak bogate jest dziedzictwo regionu, z którego pochodził. To dzięki niemu „Śląsk” nieustannie był obecny we wszystkich zakątkach Polski. To dzięki niemu „Śląsk” powrócił triumfalnie na estrady Europy, zawojował na powrót Amerykę, wyśnił, a co ważniejsze, zrealizował z sukcesem sen o Broadwayu, kilkakrotnie gościł w Japonii. Stworzone przez Jerzego programy dwukrotnie prezentowane były w Watykanie – przed Papieżem-Polakiem Janem Pawłem II w 2000 roku Wielkiego Jubileuszu i zaledwie kilka miesięcy temu, gdy „Śląsk” występował m.in. w Auli Pawła VI podczas pielgrzymki archidiecezji katowickiej związanej z obchodami 750. rocznicy śmierci patrona Śląska – św. Jacka Odrowąża, dominikanina pielgrzyma, krzewiciela wiary, który swą życiową misję rozpoczął z ziemi śląskiej. To Jerzemu „Śląsk” zawdzięcza kilkanaście programów artystycznych i warsztatowych, fonograficzną Złotą Kolekcję i prapremierowe polskie wykonanie Wielkiej Mszy Żałobnej Francois Gosseca. Tym trudniej pogodzić się, że Jurka Wójcika już nie ma z nami. Teraz znów – tak jak mi opowiadał – będzie spotykał się ze Stanisławem Hadyną, codziennie o dziewiątej rano, by porozmawiać o ukochanym „Śląsku”. Będzie gawędził z Elwirą Kamińską i Mirą Zimińską–Sygietyńską o scenicznej prawdzie tańca i pieśni, jaką trzeba nieść publiczności. A wieczorami, podczas występów „Śląska”, będzie czuwał, by nadal wszystko było perfekcyjnie, z sercem i żywiołową radością wykonywane tak, jak uczyli go jego mistrzowie. Zawsze pamiętam o mych mistrzach – Jak to się stało, że wrócił pan do „Śląska” po tylu latach? – Stało się to za sprawą profesora Hadyny. Kiedy skazano go na banicję i musiał opuścić „Śląsk”, bardzo to przeżył, czuł rozgoryczenie, ale nie mówił o tym. Jedyną osobą, której się zwierzył z tego, był redaktor Krzysztof Miklaszewski. W 1989 roku staraniem wielu środowisk i ludzi, m.in. dr. Józefa Musioła, który wówczas był wiceministrem sprawiedliwości, profesor Hadyna powrócił do „Śląska”. W ministerstwie kultury rozmawiał z panią Marszałek, że chce mieć pomocnika. Wymienił moje nazwisko, jako tego, który pracował w „Śląsku” w pierwszych latach istnienia zespołu, a teraz jest świetnym organizatorem pracy artystycznej „Mazowsza”. Chciał, bym był jego zastępcą. Kiedy uzyskał wstępną akceptację, zaczął mnie namawiać do tego kroku. Żona się wahała, mieszkaliśmy w Warszawie, ja miałem pracować na Śląsku. W końcu wybrałem się do Koszęcina, jeden, drugi, trzeci raz. Pomieszkiwałem w Koszęcinie, ale umowy nie podpisywałem jeszcze. Kiedyś Hadyna przyjechał do nas do domu. Uklęknął przed żoną i obiecał: „Zrobimy tak, Jurek będzie gościem w Koszęcinie, a pracować będzie w Warszawie”. Żona się zgodziła, więc zdecydowałem się podpisać umowę. Duszą i sercem byłem z zespołem. A nawiasem mówiąc, stało się dokładnie odwrotnie. Pracuję w Koszęcinie, gościem bywam w domu, w Warszawie. – Jak wyglądała pana współpraca z profesorem Hadyną? – Codziennie rano o godz. 9.00 profesor Hadyna przychodził do mnie na godzinną rozmowę. Zastanawialiśmy się wspólnie, co będziemy robić. Dobrze nam się razem współpracowało. To był człowiek, który życzliwie słuchał propozycji innych i nigdy nie mówił nie, nie był apodyktyczny. Był otwarty na nowe pomysły, idee. Pamiętam, że na początek tej współpracy przypadło w Mysłowicach stulecie kościoła pod wezwaniem Serca Pana Jezusa. Proboszcz prosił, byśmy zaśpiewali jakąś sakralną pieśń. Powiedziałem więc profesorowi Hadynie, że musi opracować taką ładną pieśń – „Serce twe Jezu, miłością goreje”, a on na to, że jej nie zna. Następnego dnia przyszedł jednak do mnie i zapytał, czy mam tę prymkę. I kolejnego dnia przyniósł rzecz opracowaną. Tydzień później odbył się ten koncert. Słuchacze byli wniebowzięci, że Śląsk zaśpiewał taką pieśń. Profesor napisał czy opracował ponad pięćdziesiąt pieśni sakralnych. To one złożyły się na nasze nowe programy: „Wielki Tydzień” – koncert pieśni pasyjnych i wielkanocnych, „Narodziła się nam dobroć” – widowisko bożonarodzeniowe, „Święta Noc” – koncert złożony z pastorałek i góralskich gawęd Hanny Zabielskiej, „Bogurodzica” – koncert popularnych pieśni maryjnych. Potem przyszło mi na myśl, by coś zaproponować dzieciom i młodzieży szkolnej. Powiedziałem profesorowi, że trzeba zrobić program edukacyjny. „To pomyśl” – odparł. Zrobiłem trzyczęściową formę z tańcami i piosenkami naszego regionu oraz narracją o nich, o strojach, o tradycjach. W drugiej części pokazałem folklor góralski, a trzecia poświęcona była kulturze narodowej. Bardzo profesorowi ten program się spodobał. Nosi tytuł „Znaszli ten kraj” i jest do dziś w naszym repertuarze. – Jednym słowem profesor inspirował pana do nowych pomysłów? – Tak, kiedy powrócił do „Śląska”, był już schorowany. Emanowała z niego zaduma nad tym, co przeżył. Nie był to już ten Hadyna co przedtem. Wiedziałem jednak, że mogę sięgnąć po twórczość, jaka powstała po wygnaniu Stanisława Hadyny ze „Śląska”. Wtedy spotkał Kazimierza Szemiotha, znakomitego malarza i poetę warszawskiego, który pisał świetne teksty do jego utworów. To był wspaniały duet. Rozumieli się nawzajem. Stworzyli razem bardzo dobre dzieła. Postanowiłem je wykorzystać. Kiedy profesor Hadyna zapytał, co jeszcze możemy zrobić, podsunąłem pomysł, by opracować program złożony z kolęd i pastorałek. Jedna z nich, „Narodziła się nam dobroć”, dała tytuł temu programowi. Włączyliśmy do niego także tańce góralskie, a profesor znalazł takie fajne godki, które były łącznikiem między kolędami i tańcami. Profesor zawsze powtarzał, że jest góralem z Karpętnej. „Ja z tych gór obserwuję, jak tu na dole się wadzą, nienawidzą, kochają, takie jest prawdziwe życie” – mówił. Twórczość Hadyny jest bardzo prawdziwa, to jest takie spojrzenie na człowieka, na społeczeństwo hen z niebios na ziemię. Wiedziałem, że profesor ma w swym dorobku także pieśni pasyjne, powstawały wówczas, gdy było mu smutno bez „Śląska”, gdy był opuszczony przez wszystkich, napisał je dla Wiesława Ochmana. Z nich też zrobiliśmy kolejny program. – Moment odejścia Hadyny był także bardzo trudny dla przyszłości „Śląska”. Zdaje się, że ważyły się losy zespołu po śmierci jego założyciela? – Byli tacy, którzy chcieli zlikwidować „Śląsk”, bo uważali zespół za relikt czasów niezbyt sympatycznych – socjalizmu. A przecież „Śląsk” jest instytucją ponadczasową, profesor Hadyna nigdy nie mieszał się w politykę, nigdy nie pisał, jak niektórzy, masowych pieśni o fabrykach i robotnikach, „Śląsk” występował dla ludzi, nie dla systemu politycznego. Stanęło przede mną i Adamem Pastuchem, który kilka miesięcy później objął naczelną dyrekcję zespołu, trudne zadanie. Wiedziałem, co trzeba robić. Nic nowego, tylko należy kontynuować zamierzenia profesora. Miałem wielkie szczęście, że współpracowałem z Hadyną. To cudowne, że pozostawił po sobie wiele materiałów, które ciągle wyciągam i włączam do programu. Na tych naszych codziennych spotkaniach uczył mnie tego. „Myśl, wymyśl coś nowego” – mówił. Szedłem więc dalej. – Co więc znowu pan przygotował? – Na początek dwa programy autorskie Stanisława Hadyny i Elwiry Kamińskiej: „A to Polska właśnie” – z przebojami „Śląska” i „Helokanie” – z folklorem góralskim, ale tym mniej znanym, na przykład z piosenkami: „Idą gorole”, „Sikoreczka”. Niedawno rozmawiałem z panią Hadynową. „Była taka ładna piosenka, którą śpiewała Danusia Sułka, o sikoreczce” – powiedziała. Odparłem, że mamy ją w repertuarze, śpiewamy. „Tak?” – była zdziwiona. Odparłem z dumą, że niemal wszystkie Hadynowskie piosenki opiewające piękno naszych gór i górali mamy już w repertuarze. Potem powstał program „Śląskie gody”. Z pomocą prof. Adolfa Dygacza wybrałem mało znane pieśni śląskie. Dwie spośród nich, opracowane przez Krzysztofa Dziewięckiego, to prawdziwe perełki. Piosenka „Hej, hej na zielonej łące, w zielonej mazelonce” (mazelonka to strój opolski) jest w rytmie kujawiaka, a kujawiak opolski to rzecz bardzo nietypowa, niespotykana. Druga „Hej, hej, brząkały mi podkóweczki” napisana jest w rytmie oberka. Na ogół opolskie pieśni to są dumki, kołysanki, walczyki, a tutaj zupełnie rytmy niespotykane (...). – Czerpie pan również z kanonu muzyki poważnej. To także scheda po profesorze Hadynie. – Stanisław Hadyna uważał zawsze, że dobry profesjonalista musi być wychowany na muzyce klasycznej. Wibratto, drganie w śpiewie, jest równie trudne jak śpiewanie białym głosem. Tego należy się uczyć na muzyce klasycznej. Kiedy stawiałem pierwsze kroki w „Śląsku”, to profesor Hadyna, gdy przerobił z nami wszystkie piosenki Tadeusza Sygietyńskiego, wziął na warsztat „Requiem” Mozarta, utwory oratoryjne Haendla i inne pozycje muzyki klasycznej. To miało charakter szkoleniowy, ale zdarzało się nam także publicznie wykonywać muzykę klasyczną, np. podczas spotkań w ambasadach Polski za granicą. Podobnie było z tancerzami, by dobrze tańczyć tańce ludowe i narodowe, musieli opanować warsztat tancerza klasycznego. Trzeba to zrobić, by wiedzieć, jak prawidłowo stąpać po scenie, jak rozgrzewać ścięgna i mięśnie, bo inaczej zatańczy się raz i kontuzja gotowa, a wtedy koniec z zawodem. Muzyka klasyczna i taniec klasyczny są bazą dla każdego artysty zespołu „Śląsk”. Śpiewak czy tancerz w „Śląsku” musi być aktywny przez 15-20 lat, a nie tylko kilka, jak w grupie amatorskiej. W „Śląsku” każdy jest artystą profesjonalnym, to są jego nogi, głos, które dostarczają mu środków. Trzeba posiąść umiejętność operowania głosem, ciałem w ruchu, by to starczyło na wiele lat. Bazą do tego jest muzyka i taniec klasyczny. – Program, który łączy ludowość z muzyką klasyczną, to „Kilar”. Jak doszło do jego powstania? – Kiedyś wśród dokumentów, które pozostały po profesorze Hadynie, znalazłem też utwory pana Wojciecha Kilara. Było ich około trzydzieści. Napisał je w latach 60. ubiegłego stulecia na zamówienie profesora, specjalnie dla naszego zespołu. Są wśród nich: Suita rozbarska, Suita żywiecka, melodie Zagłębia Dąbrowskiego i ziemi opolskiej, pieśni Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, tańce narodowe, Kujawiaki głuszyńskie. Pomyślałem sobie, że to wspaniała okazja, by odrębnym programem, złożonym właśnie z utworów Wojciecha Kilara, uczcić zbliżające się wówczas, a przypadające w 2000 roku, 70. urodziny pana Wojciecha. Pojechałem do niego i powiedziałem, że mam taki zamiar. Uśmiechnął się i powiedział: „Ojej, to są takie moje ukochane okruszki. Ukochane, bo dzięki profesorowi Hadynie zająłem się folklorem. Gdyby nie profesor Hadyna, być może nie byłoby później Krzesanego i Orawy. W tych utworach tkwi duch profesora Hadyny. To on pokazał mi, ile pięknej muzyki jest w folklorze, i prosił, bym z niego czerpał. No i postarałem się”. – A „Requiem” Mozarta? Jak się znalazło w repertuarze „Śląska”? – Profesor Hadyna zrobił z nami połowę tego utworu. Jak odszedł od nas na zawsze, pomyślałem: „Zrób następną”. I w podzięce profesorowi Hadynie zaśpiewaliśmy w pierwszą rocznicę jego śmierci, w Wiśle, całe „Requiem”. I utwór ten został w repertuarze na dobre. – Zespół „Śląsk” prawykonał też „Wielką Mszę żałobną” Francois Josepha Gosseca. – Nikt tego przed nami w Polsce nie śpiewał. Też przygotowaliśmy ten utwór z okazji kolejnej rocznicy śmierci Stanisława Hadyny, a także by uczcić pamięć wielkiego Polaka, Jana Pawła II. Mozart, który urodził się kilka lat po Gossecu, korzystał z tego utworu jako inspiracji, pisząc swoje „Requiem”. – Jest pan zwolennikiem różnorodności programowej „Śląska”. Z czego to wynika? – Żyjemy w takich czasach, w których kontrahent ma głos decydujący. Dlatego oferta programowa musi być różnorodna i bogata, tylko wtedy kontrahent może coś wybrać dla siebie. Jak oferta jest skromna i jednorodna, to jest się na tzw. aucie. „Śląsk” idzie do przodu, dostosowuje się do odbiorców. – Kolejnym z pomysłów, który okazał się strzałem w dziesiątkę, był program „W Europie ze Śląskiem”. – Pomyślałem sobie, że skoro Polska przystępuje do Unii, a od wieków jesteśmy państwem europejskim, to trzeba to wykorzystać. Granice administracyjne się przesuwają, ale granice etniczne nie. To jest tak, jak z pszczołami, jak jest niepogoda, to polskie pszczoły lecą na Słowację po pyłek i nektar, jak jest u nas piękna pogoda, to zostają w Polsce, ale przylatują do nas i pszczoły ze Słowacji, bo tam akurat leje deszcz. Tak samo jest z kulturą. Dlatego w naszym regionie mamy pieśni i tańce słowackie, czeskie, niemieckie, węgierskie. Dlaczego mamy tego nie pokazać. Są festiwale muzyki europejskiej, na których można pokazać nasze piękne tańce polskie, góralskie, krakowiaki, tańce narodowe w zderzeniu z tańcami węgierskimi, słowackimi, hiszpańskimi, irlandzkimi. I wymyśliłem program „W Europie ze Śląskiem”. To program o zderzeniu kultur. I publiczność to kupiła. – Jakie zasady stosuje Pan w swojej twórczości? – Przede wszystkim nie można pokazywać tańca ludowego in grudo, trzeba go stylizować, bo taniec tańczony tak jak go tańczą na wsi, będzie na scenie nudny. Na wsi, w czasie wesela, jeden taniec może trwać nawet i pół godziny, tymczasem program artystyczny ma swoje określone ramy, więc na scenie nie może taniec trwać dłużej niż 3-4 minuty. Trzeba w nim pokazać najbardziej charakterystyczne elementy ruchowe, gesty, skłony, ukłony, ruchy głowy, charakterystyczne elementy taneczne dla tego regionu. W chacie wiejskiej tańczy się do czterech ścian. Na scenie wszyscy tańczą tylko frontem do publiczności, bo nie można inaczej. Ogólną zasadą, której nauczyłem się od pani Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, mojej mistrzyni, jest dramaturgia. Widz musi zawsze odczuwać niedosyt. Publiczność powinna mówić: „Szkoda, że już skończyli”. Od Elwiry Kamińskiej przejąłem zasadę, że scena lubi prawdę. Pani Elwira zawsze powtarzała, że scena kłamstwa nie znosi. Kiedyś w Toruniu tańczyliśmy na śliskiej scenie, w amfiteatrze. Pierwsza para się pośliznęła i myśmy wszyscy wpadli na nią i zrobiło się jedno wielkie skupisko. Zaczęliśmy się śmiać. Nie uciekliśmy ze sceny, podnieśliśmy się i tańczyliśmy dalej, brawa były niesamowite. Po koncercie przyszedł dziennikarz i pytał, ile ten numer kosztował nas pracy. Widz odczuwa tylko to, jak artysta reaguje, a nie patrzy czy on nogę wyżej czy niżej podniesie. Docenia tylko to, co jest prawdziwe, naturalne. Profesor Hadyna nauczył mnie wrażliwości muzycznej, wyznaczył kierunek przetwarzania, stylizowania folkloru. Patrzę na koncert „Śląska” i myślę, za co skrytykowałby mnie Hadyna, za co Zimińska, a za co Kamińska. Przygotowując kolejne programy, zawsze pamiętam o mych mistrzach. Fragment książki Danuty Lubiny-Cipińskiej „Jerzy Wójcik – moja pasja, moje życie”, która ukaże się nakładem Centrum Edukacji Regionalnej ZPiT „Śląsk” w Koszęcinie. Jej promocja odbędzie się 8 czerwca podczas koncertu „Śląska” w Sali Kongresowej w Warszawie. Jerzy Wójcik otrzyma wtedy pośmiertnie nagrodę Animus Silesiae, przyznaną przez zespół „Śląsk” tym, którzy są obdarzeni śląskim duchem i potrafią tego ducha tchnąć w innych.
Danuta Lubina-Cipinska
Śląsk 5/08
28 czerwca 2008
Portrety
Jerzy Wójcik

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia