Kopia kulturowych klisz

"Amerykański sen" - reż: Mieczysław Grąbka - Teatr PWST w Krakowie

"Amerykański sen" to pokaz recitalowych utworów. Celowo używam tu słowa "pokaz", gdyż do spektaklu daleka droga. To wyśpiewane mętne piosenki, z których nie wynika żaden sens fabularny. Nie ma w tym spójności, żadnej idei czy pomysłu. Żal tylko aktorów-śpiewaków, którzy dają z siebie wiele.

Do przyzwoitego spektaklu jest tu tak daleko, jak stąd do… Ameryki. „Amerykański sen” tworzy piątka młodych aktorów, którzy pojawiają się na scenie, odśpiewują utwory i za scenę wybiegają. Brak scenografii zastąpiony jest wyświetlanymi w tle zdjęciami i filmami, które mają tworzyć iluzję symultanicznych planów, co staje się przesiąknięte rutyną już po drugim wejściu. Wszystko odbywa się bez żadnego rytmu, głębszego wniknięcia w sens tego, co chciałoby się na scenie powiedzieć. Owszem, ten spektakl był zaprogramowany jako rozrywka, dynamiczna prezentacja młodych talentów. Tego typu teatralne uciechy można jednak zrealizować w sposób przemyślany, ujęty w jakikolwiek kontekst, nawet jeśli miałoby to być to, czym przeciętny Polak zachwyca się i co podziwia w Ameryce. Można to zrobić w sposób zabawny, dynamiczny - tutaj zaś wieje sceniczną pustką i szybko widza ogarnia znużenie.

A czym zachwycamy się w Ameryce? Tutaj już jeden misz-masz. Od popkulturowej rozrywki, przez produkty konsumpcjonizmu jak Cola-cola czy McDonald, po kulturę nieco wyższą. Najgorzej jest, gdy następuje pomieszanie tematyczne tych płaszczyzn - przykładem niech będzie zbanalizowanie piosenki Tracy Chapman (wyśpiewanej w polskim tłumaczeniu nie wiadomo dlaczego, skoro reszta utworów jest po angielsku) czy „God save America” przy projekcji zburzonych wież WTC. Najbardziej żal w tym wszystkim aktorów, którzy z całych sił próbują zaprezentować się w nienajgorszy sposób. W większości jest to jednak śpiew grupowy, który staje nieznośnie głośny i uniemożliwia rzeczywiste pokazanie możliwości. Trzeba jednak przyznać, że wokal jest jedyną rzeczą, która broni się w spektaklu. Gorzej już jest z tańcem czy choreografią.

Ciekawym pomysłem jest pokazanie amerykańskich ikon popkultury. Tutaj jednak zaciera się granica pomiędzy tym, co jest pokazane na poważnie a co z przymrużeniem oka. Gdyby odczytywać ten pokaz jako ironię, okrutnie banalnie wypada projekcja panoramy Nowego Jorku, sugerująca zburzenie dwóch wież i nieznośny jest patos przy końcowej piosence. Gdyby zaś traktować poważnie ukazanie frywolnej kultury, wyziera miałkość i banalność projektu. Tam, gdzie można by samemu doszukiwać się kulturalnych wzorców czy ikon (jak na przykład pokazanie „Śpiewaka jazzbandu”), dosadnie pokazane jest ich źródło. Zostaje wówczas nie twórcza adaptacja czy nawet parodia, ale marna kopia kulturowych klisz.

Magdalena Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
9 marca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia