Koronę zostawia w szatni

Jerzy Trela, wybitny aktor teatralny i filmowy, który w tym roku obchodzi jubileusz 75. urodzin

Dużo pracuję, nieregularnie się odżywiam, mało wypoczywam. To jest moje życie - nie potrafię inaczej. Kiedyś ktoś mnie zapytał: "Skąd ty masz tyle siły?" - Na co odpowiedziałem: "Z bezsiły". Jest we mnie coś takiego, że jak mam wszystkiego dość, to potrafię się jednak mobilizować. Przecież wiem, że powinienem odpoczywać, odżywiać się regularnie...

- Często we mnie wszystko się gotuje. Tyle że w środku, do wewnątrz. Pewnie dlatego jestem wrzodowcem. Natomiast rzeczywiście w pracy, podczas prób jestem daleki od gwałtownych reakcji. Sytuacja musiałaby być naprawdę ekstremalna, żebym dał się wyprowadzić z równowagi. Prywatnie zdarzało mi się zgrzeszyć i ponieść emocjom. Zawsze niepotrzebnie. Co innego na scenie. Wiele ról zagrałem, wyzwalając z siebie ostateczne stany. Czasami przed rozpoczęciem spektaklu czuję się wyprany z sił, bardzo zmęczony. Wydaje mi się, że nie dam rady. Nie wykrzeszę temperatury koniecznej do grania na emocjach. Choćby w "Wielkim kazaniu księdza Bernarda" [na zdjęciu] Kołakowskiego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. A jednak jakimś cudem siła zawsze w końcu przychodzi - mówi Jerzy Trela, wybitny aktor teatralny i filmowy, który w tym roku obchodzi jubileusz 75 urodzin.

Był jeszcze studentem, gdy za pierwszą dużą rolę - w "Pamiętniku wariata", przygotowanym w Teatrze STU - dostał główną nagrodę aktorską na festiwalu w Erlangen. Gdy w 1970 roku po raz pierwszy pojawił się w Starym Teatrze w "Królu Mięsopuście", od razu zebrał pochwały; recenzent "Tygodnika Powszechnego" wprawdzie jeszcze mylił imiona, niemniej pisał: "Bardzo dobrzy są Jan Bińczycki i Józef Trela w rolach Florka i Filipa. Grają kontrastem głosu, fizjonomii, figury". A potem, po pierwszym odcinku przygód Janosika, trzeba było uśmiercić Bacusia, którym był Trela, by aktor mógł wcielić się w Konrada.

Jerzy Trela - artysta gigantycznego talentu o nieograniczonych możliwościach. Nagradzany, wyróżniany najwyższymi odznaczeniami. Pedagog, wieloletni rektor krakowskiej PWST - Trela to zjawisko. W moim przekonaniu jest to człowiek dotknięty palcem bożym, nieświadomy wartości swego talentu. Korzysta z niego podobnie jak Aztekowie, którzy złota używali do wyrobu najprostszych narzędzi. Jest szalenie skromny i pokorny. Jurek to zwyczajność przy nadzwyczajności - powiedział przed laty w Muzeum Historycznym, podczas wernisażu wystawy poświęconej artyście, Jerzy Bińczycki, przyjaciel z teatru.

Miał pójść w ślady ojca i zostać kolejarzem, trafił jednak do Liceum Plastycznego w Krakowie. Potem zaczął pracować w Teatrzyku Lalkowym przy nowohuckim Teatrze Ludowym jako scenograf i aktor-lalkarz. Zaproszony do współpracy przez Zofię i Władysława Jaremów pracował w założonym przez nich Teatrze Lalki i Maski "Groteska". Pod wpływem Zofii Jaremowej oraz kolegów z "Groteski" zdał egzamin do krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej.

W Starym Teatrze, współpracując z twórcami prezentującymi różne estetyki, talent Jerzego Treli rozwijał się i dojrzewał. W przedstawieniach Jerzego Jarockiego, Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdy, Kazimierza Kutza i Krystiana Lupy zagrał role różnorodne: od epizodów po bohaterów pierwszego planu, role, które należą do największych osiągnięć polskiego aktorstwa.

Kiedy zaprosiłam artystę na jedną z naszych rozmów, postawił warunek: musi pani obiecać, że nie będziemy rozmawiać o tym, jak dochodziłem do roli. Bo znów musiałbym odpowiedzieć: "No, po drabinie dochodziłem". Kto zna artystę, zna też jego niezwykłe poczucie humoru. Jak o tym wspominam, kwituje to słowami: "Całe życie z życia żartowałem i nie było to najlepsze rozwiązanie".

Kilkadziesiąt ról stworzonych przez Jerzego Trele w Starym Teatrze głęboko wpisuje się w powojenną historię tej sceny. Spotkanie z charyzmatycznym inscenizatorem Konradem Swinarskim - poczynając od roli Piotra w przedstawieniu "Żegnaj, Judaszu" Iredyńskiego, po wyznaczające nowe sensy w odczytywaniu romantycznej tradycji kreacje Gustawa-Konrada w "Dziadach" Mickiewicza i Konrada w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego - wydobyło i ukształtowało niezwykłą osobowość aktora. Stanisław Wyspiański to autor, który w sposób szczególny wyznaczył miejsce Jerzego Treli w teatrze. Zawsze, gdy aktor wraca do monologu Konrada z II aktu "Wyzwolenia": "Chcę, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień..." - wypowiedzianego po raz pierwszy w 1974 roku - nasuwa się nieodparte przeświadczenie, że nikomu się już nie uda powiedzieć tekstu Wyspiańskiego z tą siłą prawdy i człowieczeństwa jak temu właśnie artyście.

"Jeden z największych aktorów. Sybaryta i wielbiciel kobiet, niestroniący od alkoholu. Hulaka i birbant, ale gentleman w każdym calu. Wielki talent, który zmiażdżyło życie". Kto to powiedział, pytałam aktora?

- John Barrymore, znam gościa. Mam z nim do czynienia w Teatrze Stu, grając bohatera tytułowego. Ale w niczym do niego nie jestem podobny. Nic z tych rzeczy. Jego hulaszczy tryb życia wynikał z leczenia kompleksów, był jedną z masek, które zakładał. On z tego sposobu życia robił pewną demonstrację. Chcę nieco głębiej spojrzeć na tę postać: był genialny na scenie, ale też dawał popis w życiu. A to jest kompletnym zaprzeczeniem mojej osoby. Nigdy w życiu nie grałem.

75 lat to kawał życia i zapewne trzeba się nieco oszczędzać, czego chyba nie potrafi Jerzy Trela. - Dużo pracuję, nieregularnie się odżywiam, mało wypoczywam. To jest moje życie - nie potrafię inaczej. Kiedyś ktoś mnie zapytał: "Skąd ty masz tyle siły?" - Na co odpowiedziałem: "Z bezsiły". Jest we mnie coś takiego, że jak mam wszystkiego dość, to potrafię się jednak mobilizować. Przecież wiem, że powinienem odpoczywać, odżywiać się regularnie...

Powszechnie uważany jest za "chodzący spokój, opanowanie". Ale jak sam twierdzi, to tylko pozory. - Tylko na najwyższych uniesieniach można robić dobrą sztukę. Jak się robi letnio, to i sztuka wychodzi nijako. Bo kaloryfery nie zawsze grzeją - powiedział mi z właściwą sobie szczerością. I do dziś wierny jest lej zasadzie - jego aktorstwo było i jest gorące, o czym świadczą wielkie role Treli.

Wielu kolegów i krytyków teatralnych mówi o Jerzym Treli: genialny. Aktor zwykle nieco kpił z tego, nie czuł się nigdy geniuszem. Ale... - Odkąd dostałem tytuł Mistrza Mowy Polskiej, już się tak czuję. Wcześniej tylko menele na dworcu mówili do mnie: "Miszczu, daj piątkę na piwo". Złościło mnie to. Teraz pozwalam im już tak mówić, bo mam to na piśmie.

Czy w wypadku tak wspaniałego aktorstwa, tylu wybitnych ról, można je wyliczać, omawiać? To niemożliwe. To temat na książkę, która zresztą powstała (autorstwa Beaty Guczalskiej, zatytułowana "Trela"). Wspomnijmy jednak jedną z najważniejszych ról w ostatnim czasie - Króla Leara. Kiedy spotkałam się z artystą przed premierą powiedział mi: - Nie gram króla w koronie. Gram człowieka, który zdjął koronę. Człowieka z całym bagażem dobrych i złych cech. Gramy spektakl inspirowany tragedią Szekspira, refleksję na temat Leara. Punktem wyjścia jest jego los, decyzje, wyobrażenie o świecie, o czasie, który nadchodzi i jest jeszcze przed nim. To jest punkt wyjścia do ukazania losów świata i człowieka w osobie Leara czytanego także poprzez Becketta. To opowieść o nieuchronności losów człowieka. Próbujemy odpowiedzieć na bardzo trudne pytania o relacje pokoleniowe. Opowiedzieć o rozdźwięku między światami, potrzebami i perspektywami oglądu rzeczywistości młodych i starych. W tym spektaklu zadajemy pytania: w jakim stopniu człowiek skazany jest na samotność i jest niewygodny następnym pokoleniom? Problem władcy i zarazem człowieka, który nie może pogodzić się z ograbiającą go ze wszystkiego starością.

- Odnalazł Pan część osobowości Leara w sobie. Czy spotkał się Jerzy Trela - człowiek, nie aktor, z Learem? - dopytuję.

- Spotkaliśmy się na A-B, w Rynku. A mówiąc serio, raz jeszcze przekonałem się o bogactwie tej postaci.

Ponad pięćdziesiąt lat temu po raz pierwszy Jerzy Trela wyszedł na scenę, potem zagrał ponad trzysta ról. Czy wchodzenie przez ponad pół wieku w cudze skóry, w tym anioła i diabła, jest bezkarne, bezpieczne? - pytam.

- To nigdy nie jest bezkarne i bezpieczne. Za ten zawód płaci się wysoką cenę, on kosztuje wiele. Ale też to wszystko zależy od skali postaci, emocji. Pracując swoim organizmem, psychiką, systemem nerwowym, ciałem - jak mogę czuć się bezkarnie?. Gram "Wielkie kazanie księdza Bernarda" według Leszka Kołakowskiego - kiedy schodzę ze sceny, ściągam koszulę, jest cała mokra. Ta praca to wielki wysiłek, musi kosztować. Natomiast od zawsze mam zasadę zostawiania roli w teatrze. Zrzucam tamtą skórę i nigdy w niej nie wchodzę w prywatne życie. Zagram Leara, kostium powieszę na wieszaku i wyjdę do domu jako Trela. Jeśli wychodzi się w świat w kostiumie teatralnym - można skończyć u psychiatry. Bywały okresy, że grałem w sezonie w dwunastu, piętnastu tytułach - gdybym nie umiał zrzucać teatralnej skóry... Gdy grałem króla, potrafiłem zdjąć koronę i bez niej wracałem do domu.

Zapewne nie wszyscy wiedzą, że artyście zdarzały się też teatralne wybryki, o czym wspominał w naszej rozmowie. - Właściwie powinienem być ukarany przez ZASP. Graliśmy "Dziady" Grzegorzewskiego, mówiłem piękny, wzruszający monolog Adolfa. Na jednym przedstawieniu, w pierwszym rzędzie, tuż przy moim

podeście, siedział chłopak z dziewczyną. Gadali, on pił coca-colę i puszkę postawił na tym podeście. Chwilkę czekam, a on gada, widać chce być w centrum uwagi. Odbiera mi robotę! Nie wytrzymałem, podszedłem spokojnie do puszki i z całej siły ją kopnąłem. Przeleciała ponad głowami widzów i uderzyła w ścianę. Zrobiła się martwa cisza, ja spokojnie wróciłem na swoje miejsce i dokończyłem monolog. Po spektaklu chłopak przyszedł mnie przeprosić - sztuka wygrała z chamstwem. Zawsze myślę o tym pojedynczym widzu, nawet niesfornym, żeby do niego dotrzeć.

Podczas wielkiej, wspaniałej kariery teatralnej Jerzy Trela nie miał zbyt wielu okazji do zagrania dużych ról na dużym ekranie. - Miałem możliwość grania u Swinarskiego, Jarockiego, Grzegorzewskiego Wajdy, Lupy czy Kutza. W scenariuszach Dostojewskiego, Szekspira, Eurypidesa, Sofoklesa, Mrożka. To oni mnie w teatrze zatrzymali. W filmie rzadko trafiałem na dobrą rolę. Nie chcę się powtarzać: trzeba było po prostu zarobić na lodówkę, więc grałem... W pamięci jednak niewiele mi utkwiło. W "Karate po polsku", w "Spokoju" Kieślowskiego, w "Aniele w szafie" czy w "Aniele w Krakowie". No, i w "Quo vadis" miałem materiał do zagrania. Jednak to teatr dał mi większą satysfakcję i większe możliwości. Brak nadmiaru kina rekompensował mi Teatr Telewizji.

Będąc studentką teatrologii, uczestniczyłam w próbach "Życiorysu" Krzysztofa Kieślowskiego. Przychodził Jerzy Trela na próby zmęczony, umordowany i któregoś dnia dosłyszałam: - Cholera, mam dość, a wieczorem jeszcze ten Konrad! Wówczas po raz pierwszy dostrzegłam brutalne zderzenie sztuki z życiem: nieugięty Gustaw-Konrad waśniący się z Bogiem - i wyczerpany człowiek.

W 2014 roku Jerzy Trela odszedł ze Starego Teatru. To nie było łatwe, jak wspomina w jednym z wywiadów:

- Tam był mój dom. W Starym spędziłem więcej czasu niż we własnym. Ale są sytuacje, w których trzeba się pożegnać ze swoją miłością. Nie mogę narzekać, że byłem niespełniony w tym teatrze. Zrobiłem tam tyle, że można by obdzielić kilku aktorów. Choć miałem wiele okazji, żeby odejść wcześniej. Przez lata Zygmunt Hübner namawiał, żebym przyszedł do Warszawy, do Powszechnego. Zawsze argumentem była obietnica nie tylko ról, ale i mieszkania.

W tym samym wywiadzie podzielił się swymi refleksjami na temat współczesnego teatru: Dziś w teatrze jest coraz więcej rzeczy powierzchownych, niedomyślanych. Młodzi żyją w wielkim pędzie, są skazani na najrozmaitsze błyskotki, które ich wciągają, i to się przenosi na teatr. A tworzyć trzeba powoli, dogłębnie i ze zrozumieniem. Reżyserzy z mojego pokolenia robili przedstawienia czasem wybitne artystycznie, czasem nieudane - ale zawsze zawodowe. A teraz widzę raz teatr, który jest błyskiem, olśnieniem, a w innym miejscu jakieś dno. Aktorzy często nie wiedzą, co grają.

Bieżący rok jest bardzo trudny dla Jerzego Treli, gdyż odeszła jego ukochana żona Georgeta. Ale aktor nie zrezygnował z pracy, w pracę "uciekł", by nieco złagodzić ból po stracie najbliższej osoby. Jerzego Trelę można oglądać w Teatrze Stu, Słowackiego i m.in. w Teatrze Variete, gdzie wraz z Anną Polony i Tadeuszem Hukiem grają w spektaklu Powróćmy do tamtych lat.

- Czy ponad 50 lat na scenie to dużo - pytałam aktora.

- Na scenie i pod sceną. Zaczynałem w teatrze lalkowym, tam my, aktorzy, najczęściej byliśmy pod sceną. A w Starym, w "Ślubie" Gombrowicza w reżyserii Jarockiego, mieliśmy wejście z Danusią Maksymowicz na czworakach, niewidoczni dla publiczności. Wchodziliśmy spod podestu, który miał żelazną ramę. Raz zapomniałem o tym, podniosłem głowę i oczywiście rąbnąłem w to żelastwo. Przez pół przedstawienia byłem półprzytomny. Odtąd, jeśli ktoś mnie pyta: "O czym pan myśli, wchodząc na scenę?" - odpowiadam: - "Żeby nie walnąć się w łeb".

Jolanta Ciosek
Gazeta Kraków
7 lipca 2017
Portrety
Jerzy Trela

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia