Kosmiczny lot

"Lot nad kukułczym gniazdem" - reż. Ingmar Villqist - Teatr Bagatela w Krakowie

„Lot nad kukułczym gniazdem" z Jackiem Nicholsonem, nakręcony w latach 70., na podstawie powieści Kena Kesey'a o tym samym tytule, znają wszyscy – jeżeli ktoś nie widział to z pewnością o nim słyszał. Ów film wszedł do kanonu najważniejszych filmów w światowej kinematografii, jest daleki od współczesnej sieczki, którą sprzedają znani reżyserowie. Ingmar Villqist w krakowskim Teatrze Bagatela porwał się na adaptację, wg niektórych, świętości – i mógł ją zrobić albo dobrze, albo źle.

Scena została rozbudowana wzdłuż sali teatralnej na ul. Sarego – wejście dla widzów stanowi potem wejście do pokoju, gdzie przebywają chorzy psychicznie pacjenci, po przeciwległej stronie mamy niewielką oranżerię, usytuowaną przy drzwiach do pokoju opatrzonego napisem informującym o tym, że to sala „ludzi-roślin". Te dwa elementy ograniczają salę, wyposażoną w rozłożone szpitalne łóżka, stoliki, krzesła i dyżurkę pielęgniarek. Jest zapewne noc, gdyż pacjenci śpią. Drzwi otwiera siostra Ratched (Urszula Grabowska) – piękna, zgrabna, surowa pielęgniarka – i, strofując dyżurnego pielęgniarza, rozpoczyna swój zwykły dzień pracy.

Monotonię funkcjonowania tej Sali przerywa przywiezienie w celu obserwacji Randle'a Patricka McMurphy'ego (Michał Kościuk) – zbuntowanego chuligana i złodziejaszka, próbującego uniknąć kary. Jego silny i przywódczy charakter okazuje się być utrapieniem dla sióstr Ratched i Flinn (Angelika Kurowska), które z trudem panują nad zafascynowanymi McMurphym pacjentami. Pierwsza z nich, do stłumienia zarzewia buntu, prócz różnego rodzaju dyscyplinarnych sankcji, używa wpływu na obojętnego i nierozgarniętego lekarza, doktora Spivey'ego (Sławomir Sośnierz). Pacjenci: Wódz (Dariusz Starczewski), Billy Bibbit (Kosma Szyman), Harding (Paweł Sanakiewicz), Martini (Przemysław Branny), Scanlon (Jakub Bohosiewicz) używają nieświadomego konsekwencji przybysza, żeby dogryźć siostrze Ratched –świetnie się bawią tą nierówną próbą sił. Gdy Randle orientuje się, że niesubordynacja może kosztować go wolność, postanawia odejść – koniecznie „z fajerwerkami".

Film Miloša Formana ukazywał pewną tendencję do tłumaczenia chorobą psychiczną zachowań odbiegających od normy, narzuconych wzorców, stawiania diagnozy w momencie, w którym osoba permanentnie nie chce się podporządkować. Spektakl trochę utrzymuje tę problematykę, ciągnąc ją nieco w stronę groteski. Pytanie zasadnicze: „Czy ja jestem wariatem czy oni są wariatami?" staje się symboliczną wagą, a jej odważnikami Ratched i McMurphy. To krwawa satyra na totalitaryzm i jego przeciwników, mających odwagę się sprzeciwić. Spektakl jest polem, na którym walczą tak naprawdę tylko dwie osoby – nieprzejednana i żelazna, zarazem opiekuńcza, Urszula Grabowska oraz charyzmatyczny i arogancki do szpiku kości Michał Kościuk. Na drugim planie najbardziej widoczny jest kontrast dwóch innych charakterów: wulgarnego i znudzonego Scanlona – Jakuba, i rozhisteryzowanego, niedojrzałego Billy'ego – Kosmy.

Współczesne stroje postaci sprawiają, że czujemy bliskość przedstawionego środowiska. Świetna reżyseria świateł wprowadza odpowiedni klimat, dobrana muzyka również jest atutem sztuki. Scenografia, którą przygotowywał reżyser, jest wariacją na temat sali chorych w zakładzie psychiatrycznym. Oznaką władzy pielęgniarek nad pacjentami staje się umieszczenie dyżurki powyżej pokoju, niczym wieży strażniczej. Groteskowo przedstawiono salę „ludzi-roślin": mamy do czynienia z antropomorfizacją roślin, będącą tym samym degradacją znaczenia życia ludzi, które już ledwie się tli. Dlaczego groteskowo? Bo wiemy, że symbolizuje owa roślina człowieka, ale McMurphy jak do niej mówi, to tak nią trzęsie, że wizja ludzi ulatuje pod wpływem skrywanego rechotu. Czujemy się sprowokowani do reakcji na granicy dobrego smaku. Z kolei jakimś fatalnym efektem było zapożyczenie Czarnego Królika, żywcem wziętego z filmu „Donnie Darko" Richarda Kelly'ego. Co prawda wprowadziło pożądaną psychodelię, ale dla znających obraz z Jake'em Gyllenhaalem w roli tytułowej jest to dość problematyczne. Dodatkowym elementem groteski staje się przygotowanie i odegranie lotu na księżyc w autentycznych strojach kosmonautów (dzięki środkom audiowizualnym), jako metafora zastosowania wobec chorych wstrząsów elektrycznych i lobotomii, którą uważam za bardzo udany zabieg stylistyczny.

Spektakl trzeba zobaczyć – choćby po to, żeby ocenić krakowską wersję „Lotu...". Uważam jednak, że niezależnie od tego, czy uznamy spektakl za udany, czy za fiasko (w co nie wierzę), musimy spróbować odciąć się od filmowej adaptacji, bo wyrządzimy sobie krzywdę. I odlecimy.

 

Maria Piękoś-Konopnicka
Dziennik Teatralny Kraków
6 marca 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia