Koszule non iron i bananówy

z Ireną Telesz o modzie

Czy ktoś pamięta jeszcze "Burdę"? Podobały mi się barwne, szerokie spódnice, bardzo kobiece - mówi Irena Telesz. - Fajne były też "bananówy", szyte z dwóch różnych, kontrastowych materiałów. Koszmarem natomiast były stylony i tapirowane fryzury. Ewa Mazgal rozmawia z aktorką Teatru im. Jaracza, o modzie lat 60. ubiegłego wieku

Irena Telesz  występuje właśnie na planie nowych odcinków "Domu nad rozlewiskiem". - I tam gram właśnie w takiej stylonowej bluzce - opowiada. - To koszmar, bo nie przepuszcza powietrza. Teraz zastanawiam się, jak mogłyśmy nosić kiedyś takie bluzki. A mężczyźni zakładali koszule non iron. Były krzykiem mody, bo - jak sama nazwa wskazuje - nie trzeba było ich prasować, w odróżnieniu od koszul lnianych, bawełnianych, popelinowych czy jedwabnych. Nie podobały mi się buty na topornych koturnach. Nigdy nie tapirowałam i nie lakierowałam włosów. Po pierwsze dlatego, że wydawało mi się to tandetne, po drugie, nie musiałam. Warkocz, który sięgał mi pośladków, ścięłam dopiero w 1963 roku. Zawsze miałam dobre włosy, niewymagające takich ulepszaczy. Natomiast bardzo kobiecy był makijaż z czarną kreską, zakręconą w kąciku oka. To było pełne wdzięku.

Ciuchy z paczek


Jednak generalnie Irena Telesz ocenia modę z lat 60. pozytywnie. Wspomina nawet konkretne sukienki, bluzki i buty. - Nie na wszystko było mnie stać - mówi. - Świetne rzeczy można było kupić w Gdańsku na rynku, gdzie ludzie sprzedawali ciuchy z amerykańskich paczek. Ale tam było drogo. Więc najwspanialsze szpilki kupiłam na rynku w Białymstoku. Były bordowe, zrobione z mięciutkiej skórki. Fantastyczne! Miałam też piękne sandały na bardzo wysokim obcasie.

Aktorka wspomina jeszcze bluzkę z olbrzymim dekoltem, uszytą z białego materiału w granatowe grochy i toczek koloru gołębiego. - Zrobiła mi go modystka w Gdyni - opowiada. - Takie toczki nosiła Soraya, żona ostatniego perskiego szacha Mohammada Rezy Pahlawi. Była bardzo piękną i popularną wówczas kobietą. I kiedy szach przejeżdżał przez Gdańsk, stałam na ulicy, właśnie w tym toczku. I on mi pomachał!

Uprzedzając moje niedowierzanie, Irena Telesz zapewnia: - Mam na to świadka. Mieszka w Olsztynie.

Pierwsze kozaczki


W latach 60. ubrania można było kupić w sklepie, na rynku z paczek albo uszyć. - Czy ktoś jeszcze pamięta "Burdę", niemiecki żurnal z modą, do którego były dołączone wykroje bluzek, spodni i spódnic? - zastanawia się Telesz. - Dostać gdzieś "Burdę" to było wielkie szczęście, no a potem ogromna satysfakcja. Ludzie wtedy cieszyli się wszystkim, co było nowe, kolorowe, odrobinę oryginalne. Byli z tego dumni, jak ja ze swych pierwszych kozaczków, które kupiłam w Gdyni w 1962 albo 63 roku. Stałam po nie w wielkiej, agresywnej kolejce. Ludzie pchali się, szturchali, deptali, ale mnie udało się te buty kupić. Potem postawiłam je koło swego łóżka i w nocy budziłam się, by na nie popatrzeć i dotknąć ich. Byłam z nich dumna.

Teraz Irena Telesz, jak mówi, ubiera się w szmatlandach. - Tam kupuję swoje powłóczyste suknie i szale - wyjaśnia. - Nie tylko dlatego, że jest taniej niż w sklepach. Po prostu mogę tam wybrać coś nieszablonowego, o pięknym kolorze, unikalnego. A polska ulica jest teraz bardzo szara.

Ewa Mazgal
Gazeta Olsztyńska
28 lipca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia