Kreatywność rozpisana na sześć głosów

"Jackson Pollesch" - reż. René Pollesch - TR Warszawa

Już nauczyciel Pollescha, Andrzej Wirth, w odczycie poprzedzającym premierę "Jacksona Pollescha" stwierdził, że trudno nazwać dzieło awangardowego reżysera spektaklem; bardziej odpowiada temu nazwa "performance". Teatr Rozmaitości w Warszawie od 17 września prezentuje już drugi po "Ragazzo dell\'Europa" projekt Pollescha.

Teatr niemieckiego reżysera to przestrzeń, gdzie uwypuklane są mechanizmy, kierujące współczesnością. Przy czym autor wykorzystuje owe mechanizmy w sposób najbardziej skondensowany, jaskrawy, krzykliwy; wszystko w celu obnażenia tej rzeczywistości. Pytanie brzmi: jak sobie radzi z dokonywaniem dekonstrukcji otaczającego świata i czy ta dekonstrukcja może stać się ciekawym obrazem oraz wartościowym przeżyciem dla odbiorcy?

Widz jeszcze przed rozpoczęciem widowiska może powoli wdrażać się w klimat panujący w sali. Scena jest odsłonięta, więc można od razu zapoznać się ze scenografią przy nastrojowej, wyciszonej muzyce. Scenografię stanowią dziwne, okrągłe, futurystyczne i kolorowe domki z wieloma drzwiami, oknami i galeriami. które są porozstawiane na różnych poziomach sceny. W dodatku dwa boczne (jak się potem okaże) poruszane będą przez aktorów. W trakcie spektaklu jeden z aktorów nazwie specyficzny wystój sceny „futurystycznym osiedlem domków tajwańskich”. Kreatywne określenie, prawda?

„Jackson Pollesch” to ruch, krzykliwość, złamanie czwartej ściany okraszone dużą dawką ironii, kpiny oraz refleksji. Na scenie wrze jak w wielkim kotle, mimo braku akcji i postaci głównych. Nie ma mowy o wątku wiodącym czy motywie przewodnim. A jednak to, co prezentuje nam siódemka ludzi na scenie, a dokładnie szóstka aktorów w towarzystwie suflera ze skryptem w ręku, to niesamowity wulkan energii. Idąc tym tropem, można wymieniać dalej: magma wielu scenek, szlagierów, haseł, dowcipów, puszczanych dokoła oczek, gestów, minek, mrugnięć. Skoro nie znajdujemy tu fabuły, możemy w zamian patrzeć na aktorów, śledzić tkaną przez nich nić porozumienia oraz przyglądać się relacjom, jakie budują między sobą. Możemy również oceniać, jak prezentują się w kostiumach (z różnych historii) oraz – przede wszystkim – podziwiać swobodę, z jaką poruszają się aktorzy. „Jest nas dwoje, tyle że sześcioro” – podczas godzinnej promenady, aktorzy dzielą się na dwa głosy: jeden odłącza się od grupy i prowadzi z pozostałymi dialog. Pozostali odpowiadają chórem, choć nie są chórem, a„networkiem”.

Wielość miniscenek, usiłowanie wystawienia intrygi na miarę sztuki bulwarowej, klipy, jazzowe klimaty, dodana do tego pantomima są wytchnieniem dla widzów, gubiących się w tym natłoku myśli i sloganów. Chyba kulminacyjnym punktem tych usiłowań jest scenka do utworu Wagnera, pompatycznych „Walkirii”. Co chwila rzucane w stronę publiki hasło „egoizm” nabiera charakteru przekleństwa, wyrzutu, ośmieszenia, wreszcie zażalenia.

Żywioł aktorski jest tym bardziej widoczny przy niewielkiej liczbie rekwizytów. Pojawiają się też prawdziwe kanapki, które stają się przyczynkiem do bezpośredniego wyjścia w stronę widzów. Kreatywna „czwarta ściana” jednak nie podejmuje ryzyka wejścia w dialog z napierającymi aktorami i pozostaje w bezpiecznie uświęconej przez tradycję roli (sic!) milczącego obserwatora. Nikt nie skusił się na aktorski poczęstunek, a szkoda, bo ciekawe, jak potoczyłaby się sztuka w obliczu reakcji ze strony widzów. Tutaj też można zahaczyć o problem improwizacji. Wobec zbyt swobodnej gry aktorskiej, nieprzerwanej gadki płynącej ze sceny jako swoisty strumień świadomości teatralnej, niezwykle trudno (właściwie niemożliwe jest) zorientować się, kiedy któryś z aktorów się pomyli, na przykład przedwcześnie wchodząc z przewidzianym na daną scenę tekstem. Takie momenty są zręcznie wyprowadzone, zaimprowizowane, tak jak całość przedstawienia, czasem zabawnie wykorzystane, czasem zakamuflowane zlewają się z konwencją całego obrazu.

Jak powyższy opis ma się do tytułu przedstawienia? Chodzi oczywiście o wywołanie skojarzenia z amerykańskim malarzem-abstrakcjonistą, Jacksonem Pollockiem, którego metodę twórczą określa się dziś mianem „action painting”. Chodzi więc o tę energię, która przyczynia się do kreowanych dzieł, sam proces twórczy, który jeszcze bardziej uwypukla w odbiorcy przeżycia estetyczne. Chodzi jeszcze o coś więcej: o film powstały w 1951 roku, który pokazywał Pollacka w zwykłych, codziennych sytuacjach. Obserwacja życia artysty stała się dla publiczności zachętą, motywacją do tworzenia, kreowania własnego wizerunku, jako jednostki ponadprzeciętnej. Mniej więcej wtedy zapanowała moda na „bycie artystą”, co w konsekwencji przyczyniło się do sformowania zniewalających standardów społecznych, nowej odmiany kapitalizmu, gdzie już nie przemysł, manufaktury, ale wartości wyższe i duchowe stają się wartościami pożądanymi. Popyt na kreatywność, przedsiębiorczość, mobilność, elastyczność obligują jednostkę do wyróżniania się z tłumu. W konsekwencji: tłumu oryginalnych jednostek.

Pochodzący z Niemiec czterdziestoośmioletni artysta, René Pollesch to twórca ponowoczesnej awangardy teatralnej, od 2001 jest dyrektorem Prateru berlińskiej sceny Volksbuhne Franka Castrofa. Teatr Rozmaitości wystawia już drugi spektakl jego autorstwa. Pierwszym był, przygotowany na kanwie niemieckojęzycznych tekstów reżysera, „Ragazzo dell’Europa”. Wielką innowacją wówczas było zastosowanie podczas spektaklu kamery oraz ekranu. Widzowie oglądali na ścianie specjalnie przygotowanej scenografii nagrywanych na żywo aktorów, będących wewnątrz instalacji. Autor dokonał złamania konwencji teatralnej bezpośredniego obcowania z aktorem, przy jednoczesnym braku fabuły oraz określonych (a właściwie dookreślonych) bohaterów. Dziś polski widz ponownie ma do czynienia z tekstem płynnym, stwarzającym możliwość zabawy słowem oraz łamaniu konwencji teatralnych do granic możliwości.

Pollesch przez metatematyczny przykład aktora, jego funkcji w teatrze, porusza problemy dotyczące ogółu społeczeństwa. Tym razem chodzi o współczesną pogoń za kreatywnością, „demokratyzację kreatywności”. Dotykające aktorów zachwianie wyłączności na bycie kreatywnym, co sprawia, że wyjątkowość powszednieje. Nadmiar pomysłów powoduje przesyt. Podczas spektaklu usłyszymy zażalenie: „Osoby kreatywne siedzą dziś na widowni. Kiedyś było odwrotnie. Ci bardziej kreatywni byli na scenie, ci mniej – podziwiali ich elitarną pracę. Fakt, że kreatywność, twórczy impet, przedsiębiorczość są dziś przedmiotem społecznych oczekiwań, a postać człowieka kreatywnego stała się niemal ikoną ducha kapitalizmu, zawdzięczamy prawdopodobnie m.in. artystom teatru. I choć elastyczność, mobilność, kreatywność, odpowiedzialność nie mają na rynku wartości tak ugruntowanej pozycji jak żądza, nienawiść, zazdrość, zemsta, miłość, śmierć, wina czy los, to właśnie do kreatywności – i czas to głośno powiedzieć – należy przyszłość. Kiedy więc tematem sztuki jest żądza, istnieje obawa, że na widowni wszyscy co prawda chętnie będą słuchać historii o żądzy i chętnie wyciągać z niej wnioski, tyle że większość widzów niekoniecznie odczuwa potrzebę żądzy. Ale wszyscy koniecznie chcą być kreatywni”.

W rozmowie z Jackiem Cieślakiem reżyser kładzie nacisk na dwa hasła: kreatywność i Internet: „Mój spektakl odnosi się do teorii Niklasa Luhmanna, niemieckiego socjologa, który zauważył, że wzrasta potrzeba, a i wymaganie, by mieć nieosobowe relacje. Wiąże się to z kulturą networku. Jednocześnie wciąż jest w nas tęsknota do związków intymnych, jednak coraz mniej umiemy je pielęgnować. W tym znaczeniu spektakl wiąże się również z Michaelem Jacksonem. Na YouTubie można zobaczyć klip z Lady Gagą płaczącą w garderobie z powodu samotności w momencie, gdy kilkadziesiąt tysięcy fanów czeka na nią przed sceną i krzyczy, że ją kocha. Ten problem dotyka również zwykłych ludzi. Każdy chce być taki wyjątkowy, że mamy coraz mniej stycznych punktów z innymi”.

Warstwa kontekstowa „Jacksona Pollescha” jest jeszcze bardziej rozbudowana. Można tu znaleźć fragmenty z dzieł Andreasa Reckwitza, Jeana-Luca Nancy\'ego, Giorgia Agambena, Michela Foucaulta, Jeana Baudrillarda, Donny Haraway, ale także odniesienia do własnej twórczości, jak chociaż tytuł sztuki z 2007 roku wystawianej w Stuttgardzie „Kiedy wreszcie będę mógł pójść do sklepu i zapłacić za wszystko, czego potrzebuję, swoim dobrym wyglądem?”.

W niniejszej sztuce, jak w dzisiejszym postmodernistycznym życiu, przeplatają się ze sobą mainstreamowe motywy i cytaty z dzieł kultury wysokiej. W jednym ciągu znajdziemy hasła popkulury i wyciągi z teorii społecznych, ekonomicznych, teorii płci i komunikacji; przyprawiające o zawrót głowy odwołania, zestawienia banału z wyrafinowaniem, bylejakości z profesjonalizmem, symultanizm, skokowość, nieprzewidywalność. Aż nie sposób nie dorzucić jeszcze kilku, kojarzących się z powyższym, tytułów: „Supermarekt kultury”, „Płynna nowoczesność”, „Kultura jako źródło cierpień”. Cierpień, jakie powoduje wyścig o wyjątkowość, atrakcyjność, sieć znajomych, kreatywność, „wyrażalność” oraz „głębsze sensy”.

Pollesch sugeruje: wyhamuj, zdystansuj się, spuść powietrze, zejdź z siebie. W haśle „bądź kreatywny” to przecież nie przymiotnik jest najważniejszy. Wielką trudność stanowi rozpatrywanie „Jacksona Pollescha” w kategoriach dobrego/złego przedstawienia. Odpowiadając na pytania postawione na początku, trzeba przede wszystkim wziąć pod uwagę odbiorcę, który na ten spektakl się wybierze. Sytuacja podobna do percepcji kwadratu Malewicza. Przygotowanie widza decyduje o zrozumieniu tego performance’u – odbiorca niezaznajomiony z ideologią reżysera może czuć się zdezorientowany i raczej przytłoczony spektaklem. Intelektualny, autorski teatr może zostać odebrany jako teatr przeintelektualizowany i chaotyczny. Bardzo łatwo wtedy o zarzut: używając chwytów i schematów systemu, który chce obnażyć, może stać się ofiarą tego systemu. Pollesch zdecydowanie tworzy teatr reżyserski – chodzimy „na Pollescha”. Jest to jednocześnie teatr aktorski, bo jak przyznaje autor, czuje się bardziej pracodawcą niż pomysłodawcą, dając aktorom możliwość obcowania z widzami, wykorzystuje ich sceniczny potencjał. I właśnie dopuszczenie do głosu nieokiełznanej, aktorskiej żywotności jest głównym atutem tego dzieła.

Sylwia Hornowska
Dziennik Teatralny Warszawa
29 listopada 2011
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...