Król jest tylko jeden

"Elvis" - reż. Michał Siegoczyński - Teatr Nowy im. T Łomnickiego Poznań

Sława, olbrzymie pieniądze, popularność na całym świecie, ludzie gotowi oddać życie za sztukę... Z drugiej strony narkotyki, rozpad życia rodzinnego, zaburzenia osobowości. Od śmierci Presleya minęło prawie czterdzieści lat, a plotki o tym, jakoby ciągle żył, nadal mają się dobrze. Wszystko to fascynuje, jak każdy zagadkowy żywot człowieka znanego i wyjątkowego - a że Elvis Presley miał w sobie niespotykaną charyzmę, trudno zaprzeczyć. Fenomen gwiazdy rock'n'rolla jest tematem najnowszej premiery poznańskiego Teatru Nowego - "Elvisa" w reżyserii Michała Siegoczyńskiego.

Imię Elvisa odmienia się tu przez wszystkie przypadki, jego osobę analizuje się z każdej strony. Jest więc perspektywa rodziców żony Priscilli, córki Lisy Marie, menedżera Parkera, a nawet Johna Lennona. Jest oczywiście i on, sam Elvis, w wielu wydaniach - jako król sceny, żarłok, narkoman, narcyz, żołnierz... Elvis ma wiele twarzy, każda z nich opatrzona jest charakterystycznymi bokobrodami. Czasem jest ich na scenie kilku - w postać tę wcielają się różni aktorzy, także kobiety.

Narracja nie jest jednak prowadzona linearnie. Fakty porządkujące biografię artysty uzupełniane są retrospektywami i wybiegami w przyszłość, postaci mają świadomość pewnych faktów, nim one nastąpią - a równocześnie można mieć wrażenie, że opowiadają historię sprzed lat. W tym kolażu znamiennym jest, że wprowadzane są także wątki nie tyle prawdziwe czy nawet prawdopodobne, ale zupełnie irracjonalne, jak namawianie do zamachu na prezydenta Nixona. Pewną ramę stanowi wprawdzie moment narodzin i odejścia, ale epizody pomiędzy nimi ułożone są dosyć luźno. Nie wpływa to jednak na niezrozumienie treści, przeciwnie - brak tu skomplikowanych relacji czy niejasnych komunikatów.

Spektakl niezwykle przypomina niektóre spektakle Moniki Strzępki. Choćby pomysł na wyświetlanie didaskaliów na ekranie, typowy dla większości inscenizacji tej reżyserki. Opowieść o gwieździe i jej upadku, luźno nawiązująca do oryginalnej biografii, to z kolei jeden z tematów świetnego "O dobru", zrealizowanego w wałbrzyskim teatrze. Tam chodziło wprawdzie o Amy Winehouse, ale popkultura była dla Strzępki inspirująca także w innych widowiskach, gdy brutalnie obśmiewała elity artystyczne i wyobrażenia dotyczące sztuki ("Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej"). Spektakle Strzępki także komponowane są bez większego rygoru chronologicznego, u niej również kolażowość treści przenika się z analizą dosyć metodyczną.

U Strzępki motywem przewodnim jest jednak zawsze krytyka - bardzo emocjonalna i czasem bezczelna, szydercza. Siegoczyński wybiera pastisz. "Elvis" to spektakl przerysowujący postaci showbiznesu - ale nie samego Presleya. Obrywa się za to Lennonowi i Yoko Ono, Jimowi Morrisonowi, Michaelowi Jacksonowi, a nawet Bono. W ten sposób twórcy uzyskują efekt komiczny, utrzymujący się ze zmienną intensywnością do samego końca. Sporo w tym obśmiewaniu dystansu do wizerunku idoli - tutaj uwagę zwracają szczególnie Lennon (Grzegorz Gołaszewski) i Yoko (Martyna Zaremba), nie tylko świetnie ucharakteryzowani, lecz także delikatnie ironiczni. Postać Lennona w ogóle ma stanowić kontrapunkt dla egotycznego, posądzanego o niezbyt rozwiniętą inteligencję Presleya, cały ten wątek ilustruje tezy o znikomym zaangażowaniu społecznym Elvisa. Kontrast zauważyć można już nawet w kolorach kostiumów, gdy biel spotyka się z czernią. Nie są to jednak jedyne wyraziste kreacje, przeciwnie - trudno wyróżnić kogokolwiek, wszystkie role przygotowane są bardzo dobrze, z dużą dozą naturalności. Sprzyja temu też język tekstu, sięgający czasem po gry językowe, częściej po mniej lub bardziej subtelne aluzje na rozmaite tematy.

Nie oznacza to, że "Elvis" to tylko komedia, choć publiczność śmieje się często i zdecydowanie szczerze. Wątki przeplecione są nader umiejętnie, choć to debiut dramaturgiczny autorki, Magdaleny Zaniewskiej. Nie brakuje jednak pułapek - są nimi śpiewane przerywniki wykonywane przez liczne wcielenia Elvisa lub innych artystów. Niektóre ciągną się w nieskończoność i choć śpiewane są bardzo dobrze (a zdecydowanie najlepiej robi to Anna Mierzwa, raz brawurowo parodiująca Jacksona, raz będąca koncertowym obliczem Presleya), wpływają ujemnie na napięcie dramatyczne, obniżają je do reszty. Tylko niektóre ze śpiewanych wstawek udaje się zgrabnie zakończyć (na przykład... zabójstwem śpiewających). Spektakl trwa ostatecznie prawie cztery godziny (z dwoma przerwami), przy takiej długości trudno o stałe zainteresowanie widza, niepotrzebne są w moim odczuciu te dekoncentrujące składniki - choć jak opowiadać o muzyce, nie śpiewając wcale...?

Tempo na szczęście jest bardzo równomierne, bez wielkich emocji czy wzruszeń, ale za to prawie bez dłużyzn. To istotne także dlatego, że zdecydowana większość obrazów scenicznych zapośredniczona jest przez kamerę. Ryzykowne to posunięcie, skutkować może na przykład graniem aktora do kamery, a nie siedzącej tuż przed nim publiczności i kilka razy niektórzy w tę pułapkę wpadli. Zastanawia też powód, dla którego reżyser wybrał akurat to medium. Chodziło o medialne życie Presleya? O próbę stworzenia pastiszu dokumentu? Czy po prostu o poszerzenie przestrzeni gry o miejsca, które widzom trudno byłoby zobaczyć?

"Elvis" to ciekawy spektakl. Analizuje bowiem bardzo konkretny fenomen, odległy może widzom osadzonym w nieamerykańskim kontekście kulturowym. Mało tu uniwersalizacji czy generalizacji, mało też krytyki, więcej za to ironii i dystansu. Postać Elvisa jest jednak soczewką, skupiającą w sobie wszystkie stereotypy dotyczące popkultury, z której - chcąc nie chcąc - też przecież nieustannie czerpiemy. Zyskujemy przy tym studium człowieka niejednoznacznego, zagubionego, może nawet nieszczęśliwego. Studium kogoś bardzo wyjątkowego - król jest przecież tylko jeden.

Ewelina Szczepanik
teatrdlawas.pl
10 marca 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia