„Król Roger” w Londynie
Niezwykły sukces polskiej operyKiedy w londyńskiej Royal Opera House unosi się purpurowa kurtyna, wzrok automatycznie przykuwa ogromna ludzka głowa. Niemal wypełnia scenę. Jej twarz żyje. Delikatnie poruszają się gałki oczne i mięśnie policzków. Wrażenie niesamowite.
Na scenie obrotowej głowa odwraca się do widowni potylicą i staje się zamkiem. Na jego trzech naturalnej wielkości kondygnacjach soliści, chór i balet uczestniczą w różnych, choć idealnie współgrających z sobą akcjach scenicznych.
Ten zabieg sprawia, że widownia od początku wie, o czym Szymanowski napisał operę „Król Roger", a Iwaszkiewicz do niej libretto. Że to, o co chodzi w niej, dzieje się w głowie tytułowego bohatera, poddane jest jego rozszalałej imaginacji. Ten zabieg znakomicie uczytelnia działania kreowanego przez Mariusza Kwietnia króla Rogera. Idealnie spina akcję sceniczną.
Scenografia jest bardzo mocną stroną londyńskiej realizacji „Króla Rogera", dokonanej przez Duńczyka, Kaspera Holtena. Jego rodak, Steffen Aarfing, zdecydował się na plastyczną surowość i skrótowość. Ogromna scena, jeśli nie liczyć na niej monstrualnej głowy (mistrzostwo świata w wykorzystaniu elektroniki, świateł i multimediów należy się Anglikom, Jonowi Clarkowi i Lukowi Hallsowi!) jest pusta. Artyści ubrani współcześnie i siermiężnie. Holten najwyraźniej chce, żeby uczytelnił się wprost zamiar Szymanowskiego pokazania emocji, rozterek, rozkojarzeń Rogera, które kłębią się w nim. Kiedy pod koniec przedstawienia jego monstrualna głowa znika, na scenie zostają dogorywające zgliszcza świadczące o jego klęsce, widownia pojmuje końcowe przesłanie Holtena, że część tej porażki ma wziąć do siebie i na siebie każdy z oglądających spektakl. Bo przecież w każdym z nas, pod ciśnieniem współczesnych, dziejących się na oczach wydarzeń buzuje emocjonalny kocioł. Cała publiczność, podrywa się w tym momencie z każdego z 2256 foteli i krzeseł (z najbardziej odległych doskonale widać wszystko i słychać) wstaje i bije brawo. Polacy krzyczą jak na stadionie: Mariusz, dziękujemy! Niektórzy, w co uwierzyć trudno, mają łzy w oczach. Bo to sukces. Wielki narodowy nasz sukces w jednym z kilku najważniejszych teatrów operowych świata. Po czterdziestu latach nieobecności „Król Roger" wrócił do Covent Garden, dzięki usilnym staraniom Instytutu Adama Mickiewicza w Warszawie, realizującego program Polska Music.
Mariusz Kwiecień uwodzi publiczność krystalicznie czystym barytonem. Jego Roger jest pełen sprzeczności, rozdarty wewnętrznie. W garniturze, jakie nosi wielu, porusza się trochę niepewnie. Ale czuć w nim siłę, nawet w chwili klęski. Pasterz, którego kreuje Albańczyk Saimir Pirgu, świetny tenor, rozchwytywany przez europejskie sceny operowe, jest kimś z orientalnego świata, kto porywa tłumy i nie cofa się przed niczym. W jego głosie można dosłuchać się poczucia wielkiej godności i siły. To samo emanuje z kreowanej postaci. Świetnie wpisanej w aktualne konteksty. Głos amerykańskiej sopranistki Georgii Jarman, silny i wyrazisty, cechuje kunsztowne dozowanie emocji. Jej Roksana, jest współczesną imponująco odporną kobietą, która będąc podporą Rogera, w dogodnej chwili dla siebie nie zawaha się pójść za Pasterzem.
Obsadę mistrzowsko dopełniali tego wieczoru w Covent Garden nasza mezzosopranistka Agnieszka Zwierko (Diakonissa), angielski tenor Kim Begley (Erdisi) i irlandzki bas Alan Ewing (Archiereios). Orkiestrę na oglądanym przez mnie przedstawieniu energetycznie prowadził świetny włoski kapelmistrz, Antonio Pappano. Całości przedstawienia nadał cechy dramatyczne, z uwypukleniem niezwykle silnych kulminacji brzmieniowych, rzadziej koncentrując się na liryzmie w partyturze Szymanowskiego.
Soliści śpiewali po polsku. Jednolicie i niezwykle czysto brzmiał chór złożony w większości z Brytyjczyków, wprawiając w osłupienie perfekcyjną polszczyzną. Dla widzów nie znających polskiego (takich, co oczywiste, zawsze jest większość w Covent Garden) nad sceną wyświetlano angielskie tłumaczenia partii solowych i chóralnych.