Królowie ulicznych scen
13. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Plenerowych i Ulicznych FetaWalczą ze stereotypem artysty-żebraka. O pieniądzach rzucanych przez przechodniów mówią, że to słuszna zapłata za ciężko wypracowane umiejętności. W filozofii buskerów - ulicznych artystów - prawdziwa sztuka zaczyna się w bezpośrednim kontakcie z widzem, dlatego ulica bywa dla nich wyzwaniem większym niż deski teatru. Można się o tym przekonać podczas BuskerBus Festival, corocznego "festiwalu na kółkach".
Z cyklu "zrób to sam": kontrabas. Przygotuj balię, kij od miotły, plastikowy sznurek do wieszania prania i połącz zgodnie z tym, co podpowiada ci wyobraźnia. Kapela Stripey Brothers poleca również grę na grzebieniu i... drapanie patyczkiem w starą tarkę do prania. Tęsknotę za instrumentem perkusyjnym radzi natomiast zagłuszyć użyciem walizki, pudła albo kilku pokrywek. Efekt? Równie zaskakujący, co głośny. Zwłaszcza w rękach takich profesjonalistów jak "pasiaści" uczestnicy festiwalu - Nigel Hancock (Wielka Brytania) i Romuald Popłonyk (Polska), którzy na bydgoskim Starym Rynku odzierają publiczność z resztek podejrzeń co do powagi ich twórczości. - Wiecie, że nie gramy tu dla kasy, gramy dla waszego funu - ale im więcej kasy wrzucicie, tym więcej funu sami będziemy z tego mieli - krzyczy znad czerwonego futerału brodaty Nigel. Publiczność nie skąpi aplauzu - zwłaszcza wtedy, gdy wiatr zrywa muzykom kapelusze z głów, a debiutujący w kapeli i na "kontrabasie" śpiewak i aktor Philip Fairweather (Wielka Brytania) co chwilę plącze się w sznurku do prania.
Autobus do wolności
Artystyczna prowokacja, wydawać by się mogło. Tymczasem muzyka, która płynie z dziwacznych instrumentów łączonych sznurkiem i pozlepianych taśmą klejącą, bezpośrednio nawiązuje do tradycji amerykańskich "jug bands" z czasów wczesnego jazzu lub późniejszych europejskich "skiffie bands". Trzeba jednak sporo o muzyce wiedzieć, by traktować te najprostsze instrumenty z należytą powagą. Dla Romualda Popłonyka, organizatora i pomysłodawcy BuskerBus Festival, granie na pokrywkach to nie tylko piękne wspomnienie z dzieciństwa. - Wyżej cenię umiejętność gry na prymitywnej fujarce z wierzby niż na "elektronicznym parapecie klawiszowym", imitującym inne instrumenty. Różnica jest dokładnie taka, jak między żywym słowikiem a tym sztucznym ze znanej baśni Andersena - pisze Popłonyk na stronie internetowej festiwalu - www.buskerbus.com.
Na pomysł zorganizowania festiwalu artystów ulicznych wpadł pod koniec lat 80., zainspirowany zagranicznymi doświadczeniami. Pierwsza polska impreza ruszyła w 1997 roku - do Wrocławia zjechało wtedy 30 artystów z całego świata. Od tego czasu festiwal przybrał charakter objazdowy - artyści kursują autobusem od miasta do miasta. W tym roku odwiedzili Zieloną Górę, Brzeg, Bydgoszcz i Wrocław. Jak twierdzi pomysłodawca, impreza nie tylko na stałe wpisała się w kalendarze polskich miast i zagranicznych artystów, ale też powoli zmienia mentalność polskiego widza. W przeciwieństwie do innych krajów Europy nie możemy pochwalić się tradycją buskingu. - Na początku ludzie nie wiedzą, jak nas traktować, bo kapelusz, który artysta kładzie przed sobą, łatwo kojarzy im się z żebractwem. Za żenadę uważają też włączanie się do artystycznej zabawy. Gdy jednak przyjeżdżamy do miasta po raz kolejny, widzimy, że ludzie się otwierają i z konsumentów przemieniają się w czynnych uczestników sztuki - mówi Romuald Popłonyk.
Czym festiwal jest dla artystów? - Busker jest wolnym artystą, nomadem, który za scenę obrał sobie właśnie ulicę i wciąga przechodniów do wspólnej zabawy. Carl Gustav Jung pisał, że wspólna zabawa jest manifestacją wolności - mam wrażenie, że taki festiwal pomaga wszystkim uczestnikom w "rozpięciu się", w zejściu z wewnętrznego piedestału, a w efekcie - w odnalezieniu wspomnianej wolności - mówi Popłonyk. Na co dzień prowadzi we Wrocławiu biuro artystyczne i organizuje nietypowe warsztaty muzyczne i teatralne dla dzieci. - Idziemy do szkoły, pytamy o najgorzej uczącą się klasę i przez kilka tygodni pracujemy z nią nad konkretnym spektaklem. Dzięki sztuce dzieciaki pozbywają się wielu stresów, a nierzadko i niskiej samooceny - skutku nieumiejętnego wychowania przez rodziców albo systemu nauczania w polskich szkołach - mówi Romuald Popłonyk.
Patent na rozśmieszanie
Większość wśród buskerów to profesjonalni artyści: aktorzy, muzycy i cyrkowcy po wieloletniej edukacji. Poza ulicą pracują w teatrach, grają na weselach i pogrzebach, udzielają lekcji muzyki. Wyjście na ulicę traktują jako możliwość dodatkowego zarobku i wyjątkowe doświadczenie artystyczne. W rodzinnym Exeter 55-letni Nigel Hancock - artysta z powołania i z wyglądu - pozuje studentom malarstwa za 9 funtów za godzinę. - Robię to zwykle w zimie, gdy pogoda nie pozwala na granie na ulicy. Latem żyję jak król i w pełni wystarczają mi do tego pieniądze, które ludzie wrzucają do kapelusza - mówi Nigel. Philip Fairweather - "po godzinach" współtwórca wrocławskiego radia internetowego radiowroclove.com - w śpiewaniu na ulicy najbardziej ceni swobodę artystyczną. - Nikt nie mówi ci, jak masz śpiewać; robisz po prostu to, w czym sam czujesz się najlepiej - uważa Philip. Nie zgadza się ze zdaniem, że ulica skazuje artystę na ograniczony, "ludowy" repertuar - na dowód przytacza historię znajomego muzyka z Danii, który grał eksperymentalny jazz w eleganckich klubach, a spotkawszy się z totalną ignorancją słuchaczy wyszedł na ulicę i od razu zgromadził tłumy.
Tajne zapiski pokładowe : - Ty stary pierniku, przecież jutro jest impreza! - walnąłem się ręką w łeb. - Udka z kurczaka Kasia Cichopek będzie jadła? Weź się człowieku ogarnij!
- Codziennie poznaję nowych ludzi, żyję w nieustannej podróży, a kolejny dzień nigdy nie przypomina poprzedniego. To daje mi niesamowitą radość - mówi Australijczyk Dan Renwick. Na co dzień - pod pseudonimem artystycznym Dan-le-Man - nosi się z francuska: niebieski beret, bluza w paski i podkręcony wąs. W swojej nietypowej klownadzie opanował najwyższy poziom żonglerki nie tylko piłeczkami, ale też stereotypami na temat Francuzów i bezpruderyjnym podejściem do seksu i ciała. Co uważa za najważniejszą umiejętność wyniesioną ze szkoły aktorskiej? - Nauczono nas, jak profesjonalnie robić z siebie głupka. Jak się okazuje, robienie rzeczy, które są dla ciebie krępujące, w których nie do końca czujesz się komfortowo, wymaga nie tylko sporej odwagi, ale i treningu - uśmiecha się Dan. Kolorowym vanem przemierzył pół świata w poszukiwaniu odpowiedzi na zasadnicze pytanie: co wzbudza ludzki śmiech? - W różnych krajach moje show jest różnie odbierane. Zastanawia mnie, czy istnieje jakiś wspólny czynnik śmiechu niezależny od narodowości. Chcę go odnaleźć - mówi Dan. W przyszłości chciałby założyć artystyczną szkołę, ale nie wie jeszcze, w którym zakątku świata. - Podoba mi się odbiór moich komedii na wschodzie Europy: chociaż trudniej tu o pieniądze, gromadzę większą publiczność, która wyraźnie docenia to, co robię - przyznaje Dan.
Swoją indywidualną mapę Europy nakreślił również Peter Stoyanov - clown Pepe z miasta Plovdiv w Bułgarii. W ciągu roku pracuje w tamtejszym teatrze lalkowym i komediowym. Nie ukrywa, że z przebraniem clowna w plecaku najchętniej jeździ do krajów, gdzie jest pewny dobrego zarobku. Dlatego do Polski wpada tylko na chwilę - na BuskerBus Festival, a zaraz po jego zakończeniu rusza w dalszą drogę. - Na ulicy gram dla pieniędzy, muszę więc starannie planować moją podróż. Klownada jest zajęciem wyczerpującym - jeśli nie robisz tego dla kasy, lepiej nie rób tego wcale - uważa Peter. Ma 25 lat, doświadczenie na ulicy zbiera od pięciu. Praca sprawia, że czuje się starszy - clown patrzy w końcu głębiej, niż sugerowałaby to jego sztuka. - Niektórym wydaje się, że moja praca jest pójściem na artystyczną łatwiznę. Tymczasem autentyczne porwanie publiczności wymaga doświadczenia i dobrej znajomości ludzkiej psychiki. Są dni, kiedy naprawdę czuję się wypruty z energii - przyznaje Peter. W swoim programie ma występy dla dzieci i dla dorosłych. Jak twierdzi, trudniejszą publicznością są dzieci, bo chociaż łatwiej je rozśmieszyć, należy być bardzo ostrożnym. - Są jak biała kartka papieru, którą łatwo zniszczyć jednym nieostrożnym ruchem pióra. Trzeba uważać, jakie wrażenie po sobie zostawiasz. Poza tym - dodaje Peter - w dobie szybkiej informacji i gier komputerowych naprawdę musisz wybijać się ponad przeciętną, by potrafić je zaskoczyć - przyznaje Pepe i zastyga na drewnianej ławce w pozie Stańczyka z Matejkowego obrazu.
To dam, co mam
Na ulicy Mostowej poruszenie: klarnecistka Dorothea Hegeduess przerywa grę, by uściskać bezdomnego. Przed chwilą podszedł do muzyków i wrzucił parę monet z plastikowego kubeczka. W kwadrans później spotkamy go w amfiteatrze, gdzie podejdzie do śpiewającego Philipe\'a i odda mu ostatnią złotówkę. - Uczciwie zarabia na chleb - tłumaczy pan Artur, bezdomny od trzech lat, gdy pytamy o motywy jego działania. - Ulica jest ich domem, a my gośćmi, którzy wnoszą coś, czego na co dzień nie mają. Bo muzyka to miłość - tłumaczy pani Hegeduess. Z urodzenia Niemka, z krwi Żydówka, żona Polaka o węgierskim nazwisku. Razem z Bogusławem jeżdżą od miasta do miasta i grają żydowską muzykę jako duet klezmerski "Ruach". Dają koncerty w różnych miejscach, ale najbardziej cenią występy uliczne. - Nasza scena - ulica - jest najstarsza i największa z możliwych. Poza tym stoimy na równi z widzem, a to powoduje sytuację spotkania - zupełnie inaczej, niż gdybyśmy grali na podwyższeniu prawdziwej sceny - mówi Dorothea.
Zdaniem Bogusława Hegeduess ulica to najczystsze środowisko dla buskera. Dlatego popiera protest, który artyści festiwalu wysuwają przeciwko organizacji występów w pobliskim centrum handlowym. Pochłonięci zakupami klienci zupełnie nie zwracają na nich uwagi. - Tam chodzi o komercję, nie ma atmosfery dla naszych występów. Mój teatr kieruję do publiczności, robię to z miłości do sztuki i do ludzi, a nie do pieniędzy - mówi Anita Bertolami, twórczyni i aktorka teatru lalkowego Creeping Carnival ze Szwajcarii, która ostatecznie odmawia występu w supermarkecie.
Dorothea Hegeduess nie jest profesjonalnym muzykiem - ma jednak własną definicję profesjonalizmu. - To to, co gra we mnie - uśmiecha się znacząco. Podobnego zdania jest Norbert Ryszczuk - niewidomy muzyk, dla którego harmonijka bluesowa jest kolejną po żyletkach i nawierzchniach asfaltowych pasją przynoszącą życiową energię. Wiedzą o tym młodzi Niemcy, Jenny i Tom, którzy śpiewają o zwierzętach i marzą o muzycznej karierze. Wie o tym student politologii, który pod artystycznym pseudonimem "Bamsk" maluje sprayem twarze dziewcząt napotkanych "tu i tam". Wie o tym Zygmunt Pyzik, ślusarz z Gorlic, który na ulicach Bydgoszczy robi furorę, grając na trzech instrumentach jednocześnie. - Na ulicy nie boję się konkurencji. Jestem przecież jedyny w swoim rodzaju - śmieje się Pyzik. - A gdyby nawet konkurencja się pojawiła, uścisnąłbym jej rękę - w końcu na tej scenie wszyscy się zmieścimy.