Krystian Kobyłka

dyrektor Teatru Lalki i Aktora w Opolu

Krystian Kobyłka - dyrektor Teatru Lalki i Aktora w Opolu. Lubi czarny kolor i znoszone swetry. Komórkę uważa za smycz, bez której w dzisiejszych czasach niestety trudno się obejść. Nie ma samochodu i nie lubi robić zakupów. - Żona to załatwia, nawet ubrania. Na przykład kupuje mi trzy czarne koszule.

Krystian Kobyłka pracuje w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora, od 1990 roku jest jego dyrektorem. Zna tu każdy zakamarek. Na pytanie, co robiłby, gdyby musiał odejść z teatru, mówi: - Robiłbym to samo, tylko gdzie indziej. Nie wyobrażam sobie oderwania od teatru.

Jego dyrektorski gabinet to wielka szafa pełna kaset z nagraniami spektakli, biurko zarzucone papierami, chabrowe kanapy. Na ścianie kilim w lalki - pamiątka festiwalu z 1975 roku. On sam średniego wzrostu, szpakowaty, o ujmującym uśmiechu. - Mamy mówić o mnie, nie o teatrze? To się nie uda - zapewnia.

Romantyzm, nie pozytywizm

Urodził się w Prudniku, w Opolu kończył II Liceum Ogólnokształcące. Zaczytywał się wtedy literaturą iberoamerykańską.

Krótki czas uczył w szkole - w liceum w Niemodlinie. - Doświadczenie było interesujące - uśmiecha się. - Tym bardziej że to była pierwsza moja praca, zaraz po studiach [polonistykę w opolskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej skończył w 1980 roku], no i miałem klasę maturalną. Ci ludzie byli niewiele młodsi ode mnie. Pamiętam siebie po raz pierwszy w roli kogoś, kto ma komuś drugiemu coś do powiedzenia. Uważałem, że ważne było, jak do tych ludzi będę mówił. Na przykład przez dwie godziny, bez przerwy, czytałem im Norwida.

- I oni słuchali?

- Słuchali. To było dla nich coś innego niż zwykle. A dla mnie to był teatr.

Ten był w jego życiu właściwie od zawsze. - Występy na scenach w jakiejś szkółce, konkursy. Tkwiła we mnie umiejętność skupiania na sobie uwagi. I miałem potrzebę łamania stereotypu, łamania barier. Zawsze wolałem romantyzm od pozytywizmu.

Między innymi dlatego szybko odszedł ze szkoły. - Do pewnych rzeczy jakoś nie miałem serca. Zresztą nigdy nie myślałem, żeby kogoś nauczać, chociaż i potem mi się to zdarzało. Prowadziłem zajęcia dla studentów uniwersytetu. Co jakiś czas odbywają się w teatrze spotkania z młodzieżą. Dyskusje, jakie - bywa - tam się toczą, mają coś z nauczania.

- Chyba jest coś takiego we mnie, co pozwala mi skupić uwagę słuchaczy na tym, co mówię. To jest zresztą związane z tym, co robię na co dzień. W mojej pracy ważne jest posiadanie takiej cechy, by umieć zainteresować kogoś tym, czym go chcę zainteresować. Na tym polega praca reżysera. Bez tego nie ma sensu brać się za przedstawienie.

Patrzeć w górę, nie przed siebie

- Zawsze interesowało mnie to, co w nas ciemne, nieodgadnione; to, co jest tajemnicą; coś, do czego trzeba dążyć. Patrzenie w górę, a nie przed siebie - mówi. - To wciąż we mnie jest i przejawia się w wielu moich działaniach, w tym, co robię na co dzień. Zgłębianie natury ludzkiej odbywa się także poprzez teatr - uważa. - Kreowanie różnych osób, funkcjonowanie w różnych światach, w różnych rzeczywistościach to też kwestia poszukiwania, wędrówki w głąb siebie i odkrywania różnych obliczy.

Aktorstwo? Nie. Woli reżyserować. - Kiedy już coś stworzę, to zostawiam to za sobą. A aktorstwo wymagałoby tworzenia co wieczór tego samego, czy czegoś bardzo podobnego. Wolę zająć się czymś nowym.

Do opolskiego teatru trafił z wyboru. - Ówczesny dyrektor teatru Włodzimierz Fełenczak poszukiwał kierownika literackiego. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy. I zaczęło się. Nie od razu nastąpiło współkreowanie repertuaru teatralnego, poszukiwania literackie. Ale to przyszło.
Pamięta pracę przy spektaklu "Słowolej i inni". Rzecz traktowała o absurdzie wschodniego myślenia, według którego można było, na przykład, zawracać bieg rzek. To przedstawienie było dla niego ważne, podobnie jak inne, osadzone w romskich realiach. Pracując przy nim poznał Andrzeja Mirgę, ówczesnego szefa Stowarzyszenia Kulturalnego Romów Polskich.

- Byłem współuczestnikiem powstawania spektaklu, to dużo dla mnie znaczyło. Zapamiętałem pieśni cygańskie. Śpiewałem je potem zamiast kołysanek moim dzieciom, gdy były małe.

Dziś małe już nie są. Martyna studiuje muzykologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a Aleksander uczy się w maturalnej klasie ogólniaka i gra w rockowym zespole, którego nazwa tłumaczona na język polski znaczy... Spastyczne Zapalenie Płuc.

- Chyba byłem kiedyś apodyktycznym ojcem - zastanawia się Krystian Kobyłka. - Ale są przecież pewne normy i prawa, które muszą być respektowane.

Złe rzeczy mnie opuszczają

Posiada cechę, którą sobie bardzo ceni, bo - jak powiada - ułatwia mu ona życie. - Jestem człowiekiem, który pewne rzeczy wymazuje z pamięci. Jeśli nie chcę czegoś pamiętać, zwłaszcza rzeczy złych, niepotrzebnych, po prostu o nich zapominam - mówi. - Wymazuję z pamięci. Po co o tym pamiętać? Tłamsić w sobie? Takie rzeczy po prostu mnie opuszczają.

Uważa siebie za człowieka niekonfliktowego. - Ludzi trzeba kochać i to nie jest żaden banał - mówi. - Żadna głupota. Tak po prostu jest. Siła mojego o tym przekonania jest tak duża, że rzadko wpadam na jakieś międzyludzkie rafy. A jeśli już, to najpierw mocno je przeżywam, a potem szybko o nich zapominam. Wybuchy złości przy pracy? Chyba rzadko. Spektakl to kreacja zbiorowa i współtwórcy muszą chcieć ją współtworzyć. Reżyser powinien to spowodować.

Sentymentalizm? Chyba nie. Na biurku w gabinecie leży jednak trzydziestoletni notes odziedziczony po poprzedniku. Kartki pożółkłe, luźne. Adresy i numery telefonów osób, które już dawno nie żyją oraz tych, z którymi kontaktuje się często. - Dopisuję tu wciąż nowe numery. To taki sentymentalny gest. Jak potrzebuję jakiś adres czy telefon, to grzebię sobie w tym.

Przywiązuje się do przedmiotów.

- To jest związane z moją filozofią bycia w teatrze lalek - mówi. - Magia przedmiotów. Oczywiście nie należę do wyznawców animizmu, ale coś jest w tym teatrze, taka lekka wiara, że przedmioty mają jakieś życie. Różnie można to widzieć. Można o przedmiocie powiedzieć, że ma takie życie, jakie jego użytkownik mu pozostawił. Jest wiara dziecka w to, że przedmiot widziany w teatrze jest żywy, podczas gdy jest on przecież umiejętnie poruszany przez aktora-lalkarza. Ale to jest jakaś magia. Fascynacja światem niby martwym. We mnie jest trochę takiej wiary. Nie       
jestem celebrantem, gdy chodzi o świat przedmiotów, ale szanuję je. Przywiązuję się do ich, tak samo jak do miejsc. Generalnie nie lubi zmian wokół siebie. - W jednym teatrze pracuję już prawie dwadzieścia lat - uśmiecha się.

Czasem bawią go sądy znajomych, którzy myślą, że w świecie sztuki panuje wielka dynamika, anarchia nawet. - W moim jest wręcz odwrotnie. Lubię poczucie równowagi, wewnętrznej harmonii. Wiem, że jej brak objawia się natychmiast jakimiś fizycznymi dolegliwościami. Nie odwrotnie!
W ludziach nie znosi nieszczerości, obłudy, krętactwa. - Sam staram się takim nie być - mówi. Ceni za to prostotę i naturalność.

Błysk i chwila zawieszenia

Jako reżyser debiutował 6 grudnia 1985 roku prapremierą "Machiny teatralnej" Maurice\'a Yendta. Inna z premier wypadła w jego urodziny, jeszcze inna - 1 kwietnia, a kolejna - 13 grudnia. Dwie przypadły na 6 maja, w odstępie dwunastu lat. - Dziwne te daty, teraz to dopiero widzę, po latach... Może to coś znaczy? - zastanawia się.

W teatrze spędza większość czasu. Niekiedy uda się wyjść po ośmiu godzinach, ale... - Bywa, że nawet wchodząc do domu dalej się w teatrze jest - mówi. - Gdy powstaje spektakl, to ja z nim po prostu chodzę. Właściwie żyję w stanie ciągłego niepokoju, to taki stan związany chyba z moją pracą.

Co go inspiruje?

Wiele rzeczy.

Siedzi w pociągu, patrzy przez okno. Widzi wiejskie podwórka. Ktoś się krząta po obejściu. Jakaś kobieta wiesza pranie. To interesujące nagle znaleźć się na moment w czasie należącym do tego kogoś, a nie w swoim czasie podróży.

Zawsze uważał, że moc twórcza nierozerwalnie wiąże się z czasem, z tym momentalnym, intensywnym błyskiem, chwilą zawieszenia, która niekiedy się pojawia. - Nazwijmy to, jak chcemy. Natchnieniem? Iluminacją? Są przecież w ludziach pewne rzeczy uśpione, o których się nie myśli, o których wręcz się nie wie. Czasem one pod wpływem jakiegoś bodźca ujawniają się. Na takiej podstawowej strukturze tka się potem dalej.

Później dochodzi jeszcze kwestia kreowania świata. Uważa, że jedną z sensowniejszych - jak ją określa - metodą pracy nad nim jest rozmowa z kimś drugim. - Nie z każdym się to udaje, ale często tak. Zwykle jest to scenograf, bo razem z nim buduje się ten wymyślony świat. Albo autor scenariusza, który przecież ma jakąś swoją wizję. Wiele rzeczy wynika z takich dyskusji. Wędrujemy sobie w rozmowie coraz głębiej w ten kreowany świat, otwieramy różne drzwi, za którymi widzimy różne rzeczy. Taki labirynt, który najlepiej pokonywać z kimś drugim.

Twierdzi, że nie jest apodyktyczny i czasem rezygnuje ze swoich pomysłów na rzecz cudzych.

Miał w życiu taką chwilę, kiedy zastanawiał się, czy nie rzucić wszystkiego i nie poświęcić się wrocławskiemu teatrowi Kalong. - To było to, co zawsze chciałem robić - wspomina. - Ostra ekspresja, rzeczy, które trudno było robić w instytucjonalnych teatrach, niekomercyjne, dziwne, mroczne. Elitarne. Hermetyczne.
Zadecydowała po części natura. W 1997 roku powódź zniszczyła pracownię teatru, dokumenty i dekoracje.

Światy jeszcze nieodkryte

Kiedy nie pracuje, ogląda bardzo dużo relacji sportowych, sięga po książki - jak je nazywa - proste, nie przeintelektualizowane, na przykład dobre kryminały. - Dla czystości umysłu czuję potrzebę sięgnięcia po coś nieskomplikowanego, innego niż na co dzień - zaznacza.

Lubi Bałtyk. Nigdy nie odczuwał potrzeby wyjazdu na wczasy nad ciepłe morze i gorące plaże, i nigdy na takich wczasach nie był. Potrzebę podróżowania zaspokajają w nim wyjazdy z teatrem.

Pamięta jednak dwutygodniowy pobyt z żoną ("poznaliśmy się jeszcze w szkole średniej") w Finlandii. Na północy, w drewnianej chacie z sauną i zejściem wprost do jeziora. - Niebo na północy jest tak nisko i tak czyste, i cisza tak doskonała... Niezapomniane przeżycie.

Przez całe lata nosił długie włosy. Obciął je któregoś gorącego lata. - To nie był żaden symbol czy wyraz czegokolwiek. Nie przywiązuję znaczenia do rzeczy czysto zewnętrznych - wzrusza ramionami.

Nosi najchętniej znoszone swetry, czarne spodnie i czarne koszule. W szafie wisi dyżurny garnitur, który zakładany jest góra trzy razy do roku, na przykład z okazji premier.

Nie znosi robić zakupów. Załatwia to żona, która - gdy znajdzie coś, o czym wie, że mężowi się spodoba - kupuje nieomal hurtem. - Na przykład trzy jednakowe czarne koszule. Ma być czarne, wygodne i żeby samo przyszło do domu, żebym nie musiał mierzyć. Nie lubię sklepów. Nigdy nie byłem w Realu.

Cieszy się, że skończyły się czasy, kiedy to polskie kobiety dźwigały torby pełne zakupów. Fakt, że codziennie można przynieść do domu troszkę czegoś, zwalnia go od odwiedzania z żoną sklepów i pomagania jej w dźwiganiu.
Komórkę kupił, bo nagabywali go współpracownicy. Komputer w domu co prawda stoi, ale nie jest narzędziem pierwszej potrzeby. Internet? Nie czuje potrzeby zgłębiania go. - A może to błąd? Może przede mną cały szereg nieodkrytych światów? - uśmiecha się.

Beata Łabutin
Gazeta Wyborcza Opole
16 października 2001

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia